|
|
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Kontakt ul. Piłsudskiego 27, 31-111 Kraków cracovialeopolis@gmail.com ![]() |
KWARTALNIKI2005 | 2004 | 2006 | 2003 | 2007 | 2001 | 2002 | 2000 | 1999 | 1998 | 1997 | 1996 | 1995 | 2008 | 2009 | 2010 | 2011 | 2012 | 2013 | 2014 | 2015 | 2016 | 2017 | 2018 | 2019 | 2020 | 2021 | 2022
o. Marcin Karaś CSsR, KAPŁAŃSKA PRACA WE LWOWIEFragment ustępu „U św. Marii Magdaleny” z rozdziału pt. „Kapłańska praca we Lwowie 5.05.1949–12.08.1950”, zawartego w książce o. Marcina Karasia, redemptorysty, o której mowa w dziale „Nowe książki”. Chodzi nam tu głównie o czcigodną, lecz zapomnianą (niestety) postać pana Adama Głażewskiego.
Od 5 maja 1949 r. i ja zacząłem pracować jako kapłan we Lwowie, w kościele św. Marii Magdaleny. Kościół wielki, wspaniały. Szczególną jego ozdobą był wielki ołtarz. Wielka w tym zasługa ks. Hieronima Kwiatkowskiego, który pracował w kościele św. Antoniego na Łyczakowie. On tę sprawę omówił z wyznaniowym wojewódzkim, który wyraził zgodę. Ten właśnie ksiądz wprowadził mnie do kościoła św. Marii Magdaleny, choć tam był kapłan, ks. podpułkownik Zygmunt Truszkowski. Przyszedł razem ze mną do kościoła do ks. Truszkowskiego i wprost mu powiedział: – Księże pułkowniku, to jest wygnany z klasztoru ojciec redemptorysta, nigdzie nie pracuje, a u nas we Lwowie taki brak kapłanów i on tu od dzisiaj będzie z ks. pułkownikiem współpracował. Taka jest też decyzja księży z katedry i zgoda na to wyznaniowego. – Ks. pułkownik wysłuchał tego „mianowania mnie” jego pomocnikiem z miną marsową. Siedział na fotelu, w zakrystii się to odbywało, jak głaz marmuru: ani drgnął, ani okiem nie mrugnął. Ks. Kwiatkowski dodał jeszcze: – Proszę uzgodnić ze sobą rodzaj pracy: co, kiedy, jak, to już wasza sprawa. – Pożegnał się z księdzem rektorem kościoła oraz ze mną i wyszedł. Ks. Truszkowski odniósł się wtedy do mnie nie bardzo życzliwie. Powiedział mi wprost: – Może sobie ojciec tu mszę św. odprawiać rano, przed moją mszą św. lub po, a poza tym żadnych zmian w kościele nie może być. Odpowiedziałem: – Dziękuję! W kościele rządzi ks. pułkownik i ja się zastosuję do wszystkiego. Jak wyglądała praca w tym kościele? Poza mszą św. nie było żadnych nabożeństw, nie było kazań. Śluby i chrzty odbywały się, pogrzebów nie było. Nabożeństwa majowe, czerwcowe, różańcowe ludzie sami odprawiali. Zbierała się grupka osób, śpiewała, modliła się. Ale to było kilkanaście, czasem kilkadziesiąt osób. Z tego terenu na takie nabożeństwa szli wszyscy do katedry, która wówczas zapełniała się wiernymi. W sprawach tego kościoła, św. Marii Magdaleny, główny głos miał p. Adam Głażewski, ziemianin z Zaleszczyk*. Musiał stamtąd uciekać. Sowieci zabrali mu dom, wygnali go z 80 kopiejkami (dosłownie!) w kieszeni. Jakoś dotarł, o użebranym chlebie, do Lwowa i tu przygarnęła go polska rodzina. Człowiek bardzo pobożny, głęboko duchowo wyrobiony, wielki czciciel św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Był prezesem komitetu kościoła św. Marii Magdaleny i odpowiadał za kościół, bo u sowietów komitet rządził kościołem lokalnym. To tak niby w teorii było, bo w rzeczywistości inaczej do tej sprawy podchodzili... Więc co się takiego zmieniło po moim przyjściu do kościoła św. Marii Magdaleny? Właśnie pan Głażewski, parę dni po moim zapoczątkowaniu odprawiania mszy św. w kościele, po rannej mszy ks. Truszkowskiego przyszedł do zakrystii, bardzo grzecznie się z nim przywitał i w mojej obecności wprost do niego powiedział: – Księże pułkowniku, mamy młodego kapłana w kościele i ludzie dopominają się, by codziennie odprawiał nabożeństwa majowe. Po co mają chodzić na nie aż do katedry, skoro teraz i w naszym kościele mogą się takie odprawiać? I ja się przyłączam do tego zdania ludzi. – Już tego samego dnia o godz. 18.00 przewodniczyłem w nabożeństwie majowym, na którym ludzie się gromadzili (garstka) i [dotąd] sami, jak mogli odprawiali, śpiewali litanię do Matki Bożej, odmawiali różne modlitwy, śpiewali pieśni. A teraz to nabożeństwo zaczęto odprawiać jak zwyczaj nakazuje, wobec wystawionego Najśw. Sakramentu i z krótką nauką. Następnego dnia już o wiele więcej ludzi przyszło na to nabożeństwo i tak przez parę dni przybywali nowi, którzy z tego terenu uczęszczali do Katedry. Liczba nowych dochodziła do paruset. Cieszyli się bardzo z takiego załatwienia sprawy. A ja, poza – chwilowo – malutkim gronem pań, otaczających ks. pułkownika, które też mnie z początku chłodno przyjęły, ująłem sobie wszystkich ludzi. Powoli i te panie, na czele z p. Drakową, zakrystianką, zaczęły się przychylnie odnosić do mnie. Upłynęło parę dni. I znów p. Głażewski przychodzi do zakrystii do ks. Truszkowskiego i przedstawia mu nową sprawę, nową propozycję – żądanie ludzi: – Księże pułkowniku – lubiał ten tytuł – my wiemy, że ks. pułkownik nie może głosić kazań i rozumiemy to dobrze, ale ten kapłan – pokazał ręką na mnie – może, i ludzie się tego domagają. Dlatego proszę, w imieniu własnym i ludzi z naszego terenu, którzy teraz coraz liczniej przychodzą do naszego kościoła, aby o. Marcin już w najbliższą niedzielę zaczął przynajmniej na sumie głosić kazania. – Autorytet p. Głażewskiego był za wielki, przecież to on wystarał się u władz o otwarcie tego od dłuższego czasu zamkniętego kościoła, aby ks. Truszkowski mógł się jemu sprzeciwiać. I już w najbliższą niedzielę wygłosiłem na sumie kazanie, a treść jego powtarzano, komentowano cały tydzień aż do następnego, na które przyszło bardzo dużo ludzi. Tu muszę zaznaczyć, że do tego kościoła uczęszczało bardzo liczne grono osób z inteligencji – paru profesorów z sąsiedniej politechniki, były prezes sądu p. Rabe, inżynierowie, nauczycielstwo szkół średnich – naprzeciwko kościoła było liceum polskie, spora grupa młodzieży akademickiej, różni panowie i panie na stanowiskach, ale ukrywający swoją przeszłość zawodową, np. były profesor muzyki, kompozytor. I tak zaczęło się głoszenie przeze mnie kazań, ludzi przybywało na nie coraz więcej, kościół się zapełniał, a swobodnie mieści się w nim 5–6 tys. osób. Tę sprawę kazań, p. Głażewski omówił najpierw ze mną. Bywałem u niego codziennie, po nabożeństwie wieczornym lub nawet w ciągu dnia. Mieszkał niedaleko od kościoła, a ja też bliziutko, prawie na zapleczu kościoła u pań Ledóchowskich, ul. Kamieniarów 7. Znalazłem nowe mieszkanie, prawie przy kościele, u państwa Mieczysława i Jadwigi Szymańskich. On, inżynier, prowadził zakład – pracownię szklano-techniczną różnych aparatów do celów naukowych, medycznych. Ona, z zawodu księgowa, prowadziła dom. Przyjęli mnie życzliwie, serdecznie, jak członka rodziny. Było mi tu bardzo dobrze. I dla ludzi wygodniej, chociaż oni starali się załatwiać ze mną swoje sprawy w zakrystii. A były przy kościele właściwie dwie duże zakrystie, więc swobodnie i dyskretnie można było tutaj spotykać się z interesantami. I tak zacząłem prawie normalną pracę kapłańską, duszpasterską: odprawiałem mszę św., głosiłem słowo Boże. Ks. Truszkowski nigdy nie spowiadał, ludzie spowiadali się w katedrze – i odprawiałem pogrzeby, czasem na wyraźne życzenie rodziców ochrzciłem dziecko. Chrzty, śluby, zarezerwował sobie ks. pułkownik. Zdarzało się, że czasem na dzień – dwa lub dłużej zaniemógł. Nikogo wtedy nie dopuszczał do swojego mieszkania – tylko p. Drakową i ks. kan. Karola Jastrzębskiego z katedry. Wtedy, siłą rzeczy, ja wszystko w kościele spełniałem. Gdy ks. Truszkowski odprawiał mszę św., czy w niedzielę, czy w dniu powszednim, p. Drakowa zapalała na ołtarzu zawsze sześć świec, a w kościele wszystkie żyrandole, kinkiety i jeszcze po dwie świece na ołtarzach bocznych. Ale też, z tej racji, kasa kościelna świeciła pustką, były niedobory, bo i podatek od kościoła trzeba było płacić, organistę, zakrystiana, zakrystiankę, nauczycielkę, która potajemnie uczyła małe grupki dzieci katechizmu, przygotowywała do I Komunii świętej. Do tego dochodziły wydatki na wino mszalne, hostie, komunikanty, które przygotowywały siostry Sacre Coeur, na pranie bielizny kościelnej, na sprzątaczkę. Aby jakoś ratować sytuację, w każdą niedzielę wystawiano przy wyjściowych drzwiach stolik, nakryty obrusem, na stoliku puszka, a przy niej duża kartka z napisem: ofiara na kościół. Przy stoliku siedziała zawsze jakaś pani. Ale ofiary skąpo wpadały do puszki, bo ludzie sobie różnie te ofiary tłumaczyli. Mnie się to wszystko nie podobało i ludzie też to cicho krytykowali. Omawiałem całą sprawę z p. Głażewskim, jak moim zdaniem i w duchu Kościoła powinno to wyglądać. Pan Głażewski całkowicie mnie popierał. Głowił się tylko nad tym, jak sprawę rozwiązać. Często obaj na ten temat debatowaliśmy. Chciał bym ja się tą sprawą zajął, bym ją załatwił z korzyścią dla kościoła. A więc razu jednego, bodaj na początku września 1949 r., po nabożeństwie wieczornym p. Głażewski przyszedł do zakrystii, poprosił p. Drakową i mnie, przywitał się z nami i tak się odezwał, zwracając się głównie do p. Drakowej: – Ja jestem człowiek stary, nieudolny, nie potrafię należycie zarządzać sprawami Kościoła. Całą tę sprawę powierzam o. Marcinowi. Tacę należy jemu oddawać, on ma decydować, jakie światła, ile zapalać w czasie mszy św. w niedzielę, w dni powszednie i na nabożeństwach wieczornych, bo pod tym względem jest u nas dużo niewłaściwości. Stąd też mamy braki, niedobory w kasie. Od dzisiaj tymi sprawami rządzi o. Marcin i proszę go we wszystkim słuchać. Pożegnał się i wyszedł. Zostałem sam na sam z p. Drakową. Ona we łzach. Sytuacja niemiła. Ale trzeba to jakoś zakończyć. Więc... ja do niej spokojnie, serdecznie: – Niech się pani nie przejmuje, my obydwoje się zgodzimy, wszystko ładnie, wspólnie ułożymy. Ale coś trzeba będzie zreformować, coś zmienić, aby wszystko było naprawdę w duchu Bożym, wedle zaleceń Kościoła. Pani jest bardzo przywiązana do naszego kościoła i poświęca dla niego całe swoje obecne życie. Stara się, by wszystko było jak najlepiej i tę troskę należy podkreślić z uznaniem. Powoli się uspokoiła. Jeszcze chwilę z nią byłem. A potem pożegnałem, wyszedłem z kościoła i udałem się wprost do p. Głażewskiego. Dopiero po drugim dzwonku otworzył mi drzwi człowiek obcy, w białym, zakrwawionym kitlu, z palcem na ustach, oznaczającym spokój, tajemnicę. Tym człowiekiem był znany w całym Lwowie, wybitny lekarz-chirurg dr Walichiewicz. Szepnął mi: – Był wylew, ale już jest wszystko dobrze, nic gorszego mu nie grozi. Jest przytomny. Proszę zachować spokój. – I wprowadził mnie do pokoju chorego. Przy nim była też w całym Lwowie znana lekarka, wielka samarytanka, dr Irena Pelczarska. Pan Głażewski, po rozmowie z p. Drakową, wrócił z kościoła mocno podniecony. Wiek ok. 80-tki! I to wywołało u niego wylew krwi do mózgu. Ale natychmiastowe wezwanie lekarzy, którzy zastosowali upust krwi, uratowało chorego. Z chorym wtedy nie rozmawiałem, tylko przy odejściu powiedziałem mu, że jutro zaraz po mszy przyniosę mu Komunię św. Uśmiechnęliśmy się do siebie i wyszedłem. Na drugi dzień stan chorego uległ maleńkiej poprawie. Przez cały czas choroby codziennie nosiłem mu Komunię św. Opiekę miał dobrą i powoli przychodził do siebie. Od czasu zachorowania p. Głażewskiego, prezesa komitetu kościelnego, głównego opiekuna i kierującego sprawami kościoła, po tej rozmowie w zakrystii, siłą faktu, kościołem w sprawach gospodarczych, zarządzałem ja. Wkrótce po tym wszystkim miałem rozmowę z p. Drakową i bardzo delikatnie, by jej nie zrobić przykrości, dałem jej wskazówki: – Stolika przy wyjściowych drzwiach nie będziemy stawiać. Teraz do kościoła uczęszcza znacznie więcej ludzi, tace na pewno będą lepsze i muszą nam starczyć na nasze wydatki. W razie czegoś ogłosi się nadzwyczajną składkę, jednak myślę, że bez tego się obejdzie. – Znów się p. Drakowa przy tej rozmowie popłakała, a ja się powołałem na przepisy Kościoła i dodałem: – Ks. pułkownik je na pewno zna, a prócz tego w naszych warunkach musimy oszczędzać. I rzeczywiście, składki niedzielne znacznie się powiększyły i zaraz, w pierwszym miesiącu po tym zarządzeniu, starczyły na wszystkie wydatki. A nabożeństwa odprawiały się normalnie jak dotychczas. Przyszedł październik i nabożeństwa różańcowe znów odprawiałem z ludźmi, wobec wystawionego Najśw. Sakramentu, a nie sami wierni – mała grupka, jak dawniej to bywało. W pierwszą niedzielę listopada ks. Truszkowski do kościoła nie przyjechał. Co się stało? Drakowa powiedziała, że poważnie zachorował. Ja na to: – Na pewno nic groźnego, poleży parę dni, jak już nieraz było, wstanie i przyjdzie do kościoła. – O nie, ojcze. On już nie wyjdzie z tej choroby, on umrze. I rzeczywiście, we wtorek 6 listopada 1949 r., w przeddzień rocznicy rewolucji (rosyjskiej) październikowej, zmarł. Mimo „święta” sprawę pogrzebu jakoś załatwiono, a chodziło o to, by pogrzeb odbył się w trzeci dzień świętowania – bo trzy dni świętowano – by potem nie wyłoniły się jakieś trudności ze strony władz. Mszę św. w kościele św. Marii Magdaleny, przy zwłokach, odprawił ks. kan. Karol Jastrzębski z Katedry i przewodniczył wszystkim ceremoniom, w asyście paru księży, którzy powiadomieni telegraficznie przyjechali. Z kościoła wieźliśmy ciało zmarłego bocznymi ulicami na Cmentarz Łyczakowski i tu został pochowany w grobowcu p. Drakowej. Zmarłego żegnał, w imieniu parafii św. Marii Magdaleny i całego polskiego Lwowa, ks. Jastrzębski. Zostałem w kościele sam. A wieczorem w zakrystii, gdy szedłem odprawiać nabożeństwo, p. Drakowa przystąpiła do mnie, ujęła za rękę, serdecznie uścisnęła i powiedziała: – Jakie to opatrznościowe było, że w maju ojciec do nas przyszedł. Myśmy wtedy tego nie rozumieli i nie doceniali. Potem, gdy ks. pułkownik raz, drugi i coraz częściej zaczął słabnąć, zaczęliśmy powoli rozumieć i dziś jeszcze lepiej, całkiem rozumiemy, Pan Bóg nam ojca przysłał. Co byśmy teraz tu, w tym kościele, robili bez ojca? – Proszę pani – odpowiedziałem spokojnie – wszystko jest w ręku Boga, wszystkim Pan Bóg rządzi! Nadszedł Wielki Post, a z nim wzmożony ruch religijny przyjezdnych, z różnych stron. Dotąd głównie w Katedrze był on widoczny, a w tym roku i do kościoła św. Marii Magdaleny przyjeżdżali bardzo liczni, pojedynczo i grupami, pielgrzymi z dalekich stron. I trzeba było czasem parę godzin siedzieć w konfesjonale i spowiadać, a co jakiś czas podawać Komunię św. [...] * Pan Adam Głażewski przybył z majątku Chmielowa nad Dniestrem, w powiecie zaleszczyckim. |