|
|
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Kontakt ul. Piłsudskiego 27, 31-111 Kraków cracovialeopolis@gmail.com ![]() |
KWARTALNIKI2005 | 2004 | 2006 | 2003 | 2007 | 2001 | 2002 | 2000 | 1999 | 1998 | 1997 | 1996 | 1995 | 2008 | 2009 | 2010 | 2011 | 2012 | 2013 | 2014 | 2015 | 2016 | 2017 | 2018 | 2019 | 2020 | 2021 | 2022
Tadeusz Mossoczy, MOJE WSPOMNIENIA Z WRZEŚNIA 1939 ROKU![]() Ta relacja to opowieść o wydarzeniach tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej, jak i o pierwszych dniach wojny i okupacji, widzianych oczami dziecka. Miałem wówczas pięć lat i wiele spraw było dla mnie niezrozumiałych. W domu wyczuwało się jakiś niepokój, rozmowy schodziły często na temat wojny, a ja i moje rodzeństwo, starsza siostra i dwóch braci, byliśmy często świadkami tych rozważań. Jest 17 sierpnia – czwartek, jadę z mamą na pielgrzymkę do Kochawiny (miejscowość koło Żydaczowa, na trasie Lwów–Stryj), gdzie znajduje się cudowny obraz Matki Boskiej Kochawińskiej. To moja pierwsza podróż pociągiem. Pamiętam, że wsiadam po schodkach do wagonu prawie samodzielnie, a mama mnie tylko asekuruje, abym nie spadł pod wagon. Pokazuje mi mama to drzewo, gdzie zawisł cudowny obraz, jestem w dużym kościele i widzę ten cudowny obraz. Wszystko to dla mnie nowość, a mam modlić się o to, aby zapanował pokój, by nie było wojny, o zdrowie rodzeństwa i babci itp.; tak kazała mama. Po południu, już po pracy, zjawia się również tato i wieczorem razem wracamy do domu. 26 sierpnia – sobota, żegnamy tatę, który z kartą mobilizacyjną stawia się do wojska, ma funkcję pisarza. Mama codziennie jeździ do taty, do koszar. 1 września – piątek, mama pojechała do taty, a my z babcią zostajemy w domu i przeżywamy pierwsze naloty. Mieszkamy koło lotniska w Skniłowie, to znaczy na Sygniówce, ul. Cudnowska 61 – z jednej strony boczna z ul. Gródeckiej, a z drugiej ul. Główna, przedłużenie ul. Lubieńskiej. Rodzice w tym miejscu kupili parcelę w 1932 r. i wybudowali dom w 1933/1934 r. Poprzednio mieszkali z dziadkami przy ul. Królowej Jadwigi nr 25, gdzie byli współwłaścicielami kamienicy. Z radia słychać apele, że w razie alarmu należy schodzić do piwnicy, słyszymy również nawoływania o dostarczenie opatrunków, białych prześcieradeł na bandaże itp. W piątek w naszym domu, jak zwykle, jest częściowy post; jemy barszcz czerwony z ziemniakami. W południe wraca mama z koszar od taty, nie wiem, czy go widziała, jest ranna, ma zabandażowaną głowę, kapelusik dziurawy w ręce (później wisiał na strychu na pamiątkę), szczęśliwa, że wszyscy są cali i zdrowi. Wieczorem wpada na krótką chwilę tato, jest szczęśliwy, że wszystkich zastał całych; podwiózł go jakiś wojskowy. Widzę u taty w kaburze pistolet, chyba VIS, imponowało mi to – i tyle widzieliśmy tatę. Alarmy, naloty, a my coraz częściej boimy się odgłosów wybuchu bomb. Nasz sąsiad, wybitny strateg nazwiskiem Rylski, doradza naszej mamie i babci, aby okna do pewnej wysokości zasypać ziemią; miałoby to częściowo zmniejszyć odgłos wybuchów, a dzieci nie słyszałyby wycia syren alarmowych i wybuchów bomb. Wobec tego między jedną kwaterę a drugą sypią ziemię, uprzednio wkładając tekturę, papier falisty i gazety; pomaga w tej pracy również nasz sąsiad. Na drugi dzień widzimy przez górną, niezasypaną kwaterę, jak okrada nasze drzewka z jabłek, gruszek i śliw, a także kradnie częściowo z ogródka – jednym słowem: złodziej – a na zwróconą uwagę przez naszą mamę odpowiada, że on też musi żyć. 24 września wraca z wojny nasz tato, częściowo w cywilnych ciuchach, broń zakopali z innymi żołnierzami gdzieś w lesie. Idziemy razem do miasta zobaczyć szkody po nalotach, po drodze widzimy bramę triumfalną, przyozdobioną czerwonymi i niebiesko-żółtymi flagami oraz cieszących się Ukraińców i Żydów. Nie możemy zrozumieć, że jest wojna z Niemcami i Niemców nie widać, natomiast są bolszewicy z gwiazdami czerwonymi na czapkach, ubrani byle jak, w parcianych butach, z karabinami na sznurkach. Prokuratura Generalna (ul. Romanowicza 11), zakład pracy mego taty, został zlikwidowany; pracował tam na stanowisku kierownika kancelarii. Po wkroczeniu bolszewików, z początku tato ukrywał się u krewnych, bo okupant nie odróżnia prokuratorii od prokuratury. Po niedługim czasie tato dostał pracę na kolei jako blacharz; widziałem pierwsze wiaderko przezeń wykonane: woda lała się z niego lepiej jak z polewaczki ogrodowej. To nie były ręce do takiej pracy. W domu bieda, gdzieś ktoś ukradł na kolei beczkę rycynusu, więc do podziału przewidzieli i mego tatę. Dostał bańkę tego luksusu i to była przez jakiś czas nasza omasta. Na tym smażyło się placki ziemniaczane, pokropiło się chleb kartkowy, tzw. komiśniak. Omasta ta miała i zalety, trudno było kichnąć lub zakasłać. W czasie wizyty u lekarza, naturalnie z mamą (nie wiem, co mnie bolało) lekarz chciał mi przepisać olejek rycynowy, ale mama wytłumaczyła mu, że ja mam to na co dzień. Wyszedłem obronną ręką, zapisał mi czekoladki przeczyszczające, bardzo słodkie. Pamiętam, że słodziliśmy w tym czasie sacharyną lub czasami landrynką, ale to już był luksus. Z przygotowań do wojny pamiętam maski przeciwgazowe w ilości 4 sztuk, przeznaczone dla rodziców, babci i siostry, a na nasze buźki żadna nie pasowała, później bawiliśmy się nimi. ![]() Jest niedziela, 22 października – wielkie święto we Lwowie. Ogłoszono wybory do „Zgromadzenia Ludowego Zachodniej Ukrainy”. Po drugim upomnieniu, a raczej przypomnieniu, poszli rodzice i babcia do wyborów; naturalnie wszyscy szubrawcy zostali wybrani jednogłośnie. Z kolei nam byt poprawił się, tato został magazynierem w tzw. spółdzielni „Kopremont” na Gabrielówce (Garbarnia). Już mamy smalec, czasem masło, marmoladę, chodzimy w butach skórzanych, na łyżwach jeździmy też w butach skórzanych, tak więc przez wszystkie trzy okupacje nie chodziliśmy w drewniakach. ![]() A dalsze moje losy? W roku 1946 przedostatnim transportem, tj. 13 czerwca, opuszczamy Lwów i kończymy pierwszy etap naszej podróży w barakach PUR (Państwowy Urząd Repatriacyjny). Po dwóch tygodniach zamieszkujemy w Opolu przy ul. Niedurnego 11. We wrześniu 1946 r. mieszkamy już w Zabrzu. Tu kończę szkołę średnią i zaczynam pracę w GIG (Główny Instytut Górnictwa), Zakład nr 4 w Zabrzu, a po jego likwidacji pracuję w Zarządzie Przemysłu Koksochemicznego w Zabrzu i z kolei po likwidacji centralnych zarządów zostaję przeniesiony do nowo powstałego Instytutu Chemicznej Przeróbki Węgla – Zakład Techniki Cieplnej w Zabrzu. Wszystko w tym samym budynku – starym pałacu. Pracuję tam na stanowisku kierownika zespołu. Moja praca na ogół była w terenie, gdzie zajmowałem się nadzorem nad budową, montażem, regulacją i rozruchem baterii pieców koksowniczych i gazowni w całym kraju i za granicą. W latach osiemdziesiątych byłem radnym bezpartyjnym w dzielnicy Kraków-Śródmieście. W roku 1982 przechodzę do pracy Hucie im. Lenina w Zakładzie Koksochemicznym na stanowisko zastępcy kierownika wydziału. Kończę pracę w roku 1991, idąc na rentę zdrowotną. W okresie czynnego życia zawodowego byłem odznaczany za długoletnią nienaganną pracę licznymi odznaczeniami resortowymi i państwowymi, między innymi: Srebrnym i Złotym Krzyż Zasługi, Medalem Czterdziestolecia, Kawalerskim Krzyżem Zasługi. Obecnie przebywam na emeryturze, jestem żonaty ze stażem 52 lata, mam dwóch dorosłych synów, czworo wnucząt i czekam cierpliwie na prawnuki. Styczeń 2010 r. ![]() |