|
|
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Kontakt ul. Piłsudskiego 27, 31-111 Kraków cracovialeopolis@gmail.com ![]() |
KWARTALNIKI2005 | 2004 | 2006 | 2003 | 2007 | 2001 | 2002 | 2000 | 1999 | 1998 | 1997 | 1996 | 1995 | 2008 | 2009 | 2010 | 2011 | 2012 | 2013 | 2014 | 2015 | 2016 | 2017 | 2018 | 2019 | 2020 | 2021 | 2022
Jadwiga Leszczuk, Elżbieta Dziwisz, LAKOWA KASETKA Z DRUGIEJ SZUFLADYWspomnienia Jadwigi Leszczuk ![]() Wyjmowałam je po kolei. Najpierw złote binokle pradziadka Tadeusza Rutowskiego, bo leżały na wierzchu. Te same, w których został sportretowany w 1913 roku przez Stanisława Kaczor-Batowskiego. Pradziadek Rutowski był z wykształcenia prawnikiem, po doktoracie na Uniwersytecie Wiedeńskim, publicystą, wydawcą, koneserem sztuki, posłem do Sejmu Krajowego Galicji i przez całe lata wiceprezydentem, a po wybuchu pierwszej wojny prezydentem miasta Lwowa. Lwowiacy go kochali i szanowali, miał nawet swoją ulicę, która obecnie nazywa się Teatralna**, a pani profesor Henryka Kramarz napisała niedawno jego biografię. I tak jak o nim wiadomo dużo, i to zarówno z tej książki, jak też z rodzinnej legendy – tak o dziadku Wilhelmie Stanku w pamięci pozostało nieporównanie mniej. Należał do niego portfel z krokodylej skóry. Wewnątrz zachowały się ostatnie listy pisane do warszawskiego szpitala przez Zofię Stankową, z domu Rutowską, jego żonę, a moją babcię (w rodzinie ze strony mojego ojca w linii żeńskiej powtarzają się imiona Jadwiga, Zofia, a w trzeciej kolejności – Maria). Było w tych listach o tym, że nie powinien martwić się ani o majątki, ani o rodzinę i dzieci, bo wszystkie sprawy biegną pomyślnie i tylko ta jedna troska towarzyszy wszystkim, aby on był zdrów. Każde z czwórki dzieci napisało do tatusia osobno, całując jego kochane ręce i zapewniając o modlitwie. Już się nie zobaczyli. Do Krechowa pod Lwowem wrócił w trumnie. A te listy i portfel razem z nim. Czy jako konsul austriacki w Istambule, potem więzień wojenny, a następnie pacjent w uzdrowiskach i lecznicach, miał ze sobą przechowywany przez babcię w kasetce pukiel jasnych włosów i pudełeczko, a w nim trzy mleczne zęby dzieci, spinkę do krawatu z rzymską monetą na szczęście, muchę do fraka, perłowe spinki do mankietów koszuli oraz mały, oprawiony w srebro przybornik z farbami? Może tak, a może nie. Za to na pewno filigranowy notesik w srebrze wraz z dziadkiem Wilhelmem do szpitala nie powędrował, bo należał nie do niego, a do babci Zosi. Jeszcze za panieńskich czasów dostała go od niego i to wówczas, kiedy nawet nie był jej oficjalnym narzeczonym, a więc pannie nie uchodziło przyjmować prezentów od kogoś takiego. Ale nie zważając na etykietę Wilhelm go Zosi wręczył. A ona szybko schowała prezent przed mamą, a potem wpisała drobnym pismem po francusku, że nie wie, czy dzisiaj się zobaczą, ale jak on przyjdzie, to ona w niczym mu nie da poznać, jak bardzo na niego czekała. Takie miała plany. Chyba nie zostały zrealizowane, skoro Wilhelm szybko się oświadczył i został przyjęty. Po ślubie zamieszkali w pięknym dworze, w Wiszence, mając do wyboru jeszcze dwa inne dwory: w Krechowie, na wschód od Żółkwi, i w Kulawie, położonej w stosunku do Żółkwi po stronie północnej. Ale nie zawsze rodzina była razem. Dziadek Wilhelm Stanek znał aż siedemnaście języków, pracował w austriackiej służbie konsularnej, a po wybuchu pierwszej wojny trafił do rosyjskiej niewoli. W 1918 roku wymienili go podobno na 40 oficerów rosyjskich, ale wrócił chory. I już się z tej choroby nigdy nie podniósł. Ciężko mu było umierać w wieku zaledwie 50 lat zostawiając żonę z malutkimi dziećmi. A może odchodził nie mając świadomości śmierci, może we śnie? Śnie na dodatek pogodnym, zwiewnym i lekkim, a nie dusznym, dławiącym i bolesnym? Może. Tego się nie dowiem. ![]() Ciocia Zosia nie tyle była sprzymierzona z tajemnymi mocami, co raczej sama należała do ludzi mocnych i zdecydowanych. Na szczęście! Bardzo wątpliwe, czy bez tego przeżyłaby sześć lat zesłania do Krasnojarskiego Kraju, obwód igarski, nad Jenisejem, w miejscowości Dienieżkino i Kurejka. Zaczęło się to jej aresztowaniem 7 października 1950 roku (mając ukończone studia rolnicze pracowała wówczas jako agronom w stacji traktorowej w Jaryczowie pod Lwowem) i było poprzedzone półrocznym pobytem w lwowskim więzieniu. Powód aresztowania? Ciocia Zosia była elementem socjalnie niebezpiecznym z powodu ziemiańskiego pochodzenia! Potem, już na Syberii, okazało się, że lepiej byłoby mieć na swoim koncie zapisane jakieś konkretne przewinienie. A tak, nie należąc do żadnej grupy przestępców, przez cały okres pobytu na zesłaniu nie mogła korzystać z amnestii. Gdyby nie porozumienie Gomułki z władzami ZSRR o powrocie deportowanych Polaków, to ciocia odbyłaby pełne 10 lat zesłania, bo tyle jej gwarantował wyrok wydany przez specjalny zaoczny sąd w Moskwie. Polską granicę przejechała 8 grudnia 1957 roku wioząc ze sobą „Order Czerwonej Gwiazdy”, przyznany jej za udział we współzawodnictwie pracy, oraz radio. I to byłoby wszystko, co miała. Z tym stawiła się w Krakowie, gdzie jako repatriantka dostała przydział na pokój we wspólnym mieszkaniu (zamieszkała w nim ze swoją matką, Zofią Stankową, wdową po Wilhelmie Stanku) i pracę w Instytucie Botaniki PAN u profesora Władysława Szafera. Znając biegle trzy języki bardzo była tam użyteczna. W 1966 roku doktoryzowała się w Wyższej Szkole Rolniczej w Krakowie (temat jej pracy doktorskiej: Studia porównawcze nad aklimatyzacją roślin uprawnych na północnej granicy zasięgu rolnictwa w ZSRR). Rok później w Arctic Institute w Montrealu wygłosiła referat Plant life conditions in the Siberian Arctic. Materiały – mówiła słuchaczom – zbierałam pracując między innymi w kołchozie „Polarna Gwiazda” w Dienieżkinie nad Jenisejem. Przed nami, najbliższą rodziną, nie ukrywała, że nocami śnią jej się syberyjskie śniegi, ona w łodzi rybackiej ciągnąca sieci, karmiąca cielęta, ona na pryczy w zimnym, wspólnym baraku... Ale wróciła. Dożyła sędziwego wieku 94 lat. Swoje wspomnienia spisała i opublikowała w trzech książkach***. Tego szczęścia nie miał jej wuj, Andrzej Rutowski, jedyny syn pradziadka Tadeusza. Jako oficer rezerwy został aresztowany we Lwowie i rozstrzelany w Katyniu. W każde kolejne Święto Zmarłych 1 listopada zaraz po wejściu na cmentarz Rakowicki, przy pomniku-kolumnie po prawej stronie, stawialiśmy świecę na znak pamięci o nim. I tak jest nadal. Tyle tylko, że idziemy trochę dalej, pod Krzyż Katyński, który mógł stanąć dopiero wtedy, kiedy tamten system wraz z wojskami radzieckimi stacjonującymi w Polsce od końca drugiej wojny odszedł tam, skąd przyszedł. ![]() Kiedy z powrotem wypełniłam lakową kasetkę tym, co w niej przechowywała babcia Zosia Stankowa (po jej śmieci trafiła do córki), wysunęłam następne szuflady sekretery. A z nich – po otwarciu pudełek i pudełeczek – wybiegły dzieci młodsze i starsze, z kokardami we włosach, w sukienkach z falbankami (w takie sukienki ubierano też małych chłopców) i w marynarskich bluzach, wyszły zalotnie spoglądające panny oraz ich mamy i babcie w eleganckich kreacjach i niezwykłych kapeluszach, wymaszerowali dziarscy oficerowie, za którymi postępowali panowie we frakach i surdutach, w kontuszach i przy karabelach lub w togach i z łańcuchami symbolizującymi sprawowane urzędy... Na zdjęciach i pocztówkach wyłoniły się odciśnięte mocno w rodzinnej pamięci dwory wiejskie oraz Lwów, miasto ukochane i własne, i to niezależnie od tego, co w tej sprawie postanowili władcy świata na konferencji w Jałcie. Dopiero teraz, patrząc na zdjęcie wież lwowskich kościołów i katedr (biało-czarne, o wielkiej sile ekspresji, którą wywołują zwłaszcza sterczące jak halabardy niezwykłego wojska iglice kościelnych wież), zdałam sobie sprawę z tego, że o tym mieście nie mówiło się u nas nigdy w formie wspominków. Dla mojej całej rodziny Lwów był stale nasz, a jeśli tak, to można było do woli wędrować po jego ulicach, parkach i zaułkach, zerkać na repertuar Opery Lwowskiej, zachodzić do restauracji w hotelu George’a przy placu Mariackim na wyśmienitą polędwicę po wenecjańsku albo iść na ciastka do cukierni Zalewskiego, bo takich ciastek jak tam nie ma nigdzie na całym świecie! Wszystko to odbywało się w wyobraźni, ale na tyle często i prawie realnie, że Lwów znałam lepiej niż wiele miast w dzisiejszej Polsce, gdzie kolejno mieszkali rodzice. Wiedziałam, gdzie należy skręcić, którymi ulicami iść, aby osiągnąć w tym mieście dowolny punkt. Dlatego też kiedy w okresie Świąt Wielkanocnych w 1975 roku po raz pierwszy pojechałam do Lwowa, nie miałam kłopotu z topografią miasta. Tutaj taki plac, tam taka ulica, wszystko się zgadzało z opowieściami taty, babci i cioci Zosi, ale zobaczyłam i zrozumiałam, że to na pewno już nie jest nasze miasto. Ulicami tego miasta ciągnęły szpalery szarych ludzi, obcych nie tyle z języka (z tego też, ale nie ten ich śpiewny język miał największe znaczenie), a z racji obyczajów, sposobu odnoszenia się do siebie nawzajem i do mnie, dla nich tutaj obcej. Chodzili ulicami najwyraźniej dla zabicia czasu. Kiedy ktoś z nich mnie potrącił, na próżno mogłam oczekiwać słowa przepraszam czy choćby przyjaznego gestu. I te zaśmiecone chodniki. Wykroty. Ten Chrystus z odstrzeloną głową na dziedzińcu Katedry Ormiańskiej. Patrząc na tragicznie okaleczoną rzeźbę, zdałam sobie sprawę, że teraz obraz powinien się dopełnić. Muszę pojechać na cmentarz Łyczakowski. Najwygodniej będzie przy placu Kapitulnym wsiąść do tramwaju numer siedem, który staje pod samą bramą cmentarza. Pojechałam tam z mieszkającą we Lwowie Halinką Makowską (jesteśmy w podobnym wieku), która do tej pory daje świadectwo polskiej historii miasta. Najpierw poszłam z nią na grób pradziadka Tadeusza Rutowskiego (zmarł zaraz po powrocie z rosyjskiej niewoli w 1918 roku) i jego żony Jadwigi z Bogdańskich. Na wysokim cokole przysiadł potężny lew. Jest zmęczony. Tak wygląda nagrobek w alei zasłużonych, który swojemu prezydentowi ufundował magistrat. W dwa lata później osierocił rodzinę dziadek Wilhelm Stanek. Został pochowany w pobliżu pradziadka Rutowskiego. Żona wystawiła mu nagrobek z rzeźbą umęczonego Chrystusa, piękną i niezwykłą. W twarzy jeden ból i ofiara za ludzkie przewiny. Kiedy odchodziłyśmy od tych obu grobów, zauważyłyśmy, że kręcą się koło nas jacyś młodzi mężczyźni. Zagadnęli nas o coś, a wtedy Halina ścisnęła mnie za rękę i wyszeptała: – Nic nie mów! To są szpicle! I poszłyśmy na Cmentarz Orląt Lwowskich. Zdruzgotane kolumny, przewrócone nagrobki, wysypisko śmieci – na pierwszy rzut oka. Patrząc na to, uświadomiłam sobie naszą krzywdę. Jesteśmy odcięci od przeszłości tą potworną granicą na wschodzie i od teraźniejszości żelazną kurtyną na zachodzie. A my pomiędzy. Grób jest miejscem pamięci. Ja na groby najbliższych iść nie mogę, światła im nie postawię... Ale skoro jest, jak jest, to chociaż o tyle dobrze, że ojca tu ze mną nie ma (on nigdy do Lwowa nie pojechał, i dobrze – byłoby to dla niego traumatyczne przeżycie). Historia wyraźnie zakpiła sobie z takich Stanków, Rutowskich, a także tych chłopców, dzieciaków jeszcze, którzy ze szkolnymi podręcznikami w tornistrach sięgnęli w 1920 roku po karabiny. A teraz ostatnie ślady ich ziemskiego bytu taką stały się zawadą, że aż trzeba je zniszczyć. ![]() Ale płacz nie może długo trwać. Ani rozpamiętywanie. Ciocia Zosia, w przeciwieństwie do swojego brata, a mojego ojca, była osobą czynu. Po powrocie z Syberii do Polski wyjeżdżała do Lwowa przy każdej okazji, nie po to jednak tylko, aby tam palić światła na grobach (to też), ale aby zawieźć ludziom, którzy na to czekali, specjalne lwowskie cukierki (ich wwożenie było wtedy surowo zakazane). Bardzo żałuję, że ani mnie, ani mojej siostrze nikt nigdy nie zrobił zdjęcia, jak siedzimy obie i te lwowskie cukierki pakujemy. Ciocia je wymyśliła. Aby bezpiecznie przewieźć do Lwowa medaliki i różańce, owijała je (a my razem z nią) w papierki po cukierkach. I nigdy nikt ich u niej nie odkrył. Ale raz na granicy wpadła. Wiozła Biblię wydrukowaną cyrylicą. Było to takie przestępstwo, za które traciło się wtedy prawo wjazdu do Kraju Rad. I ciocia Zosia niestety na dłuższy czas musiała zaniechać podróży do Lwowa. Na szczęście nie na zawsze. Jak tylko po paru latach dostała pozwolenie, to od nowa zabierała z Polski co trzeba... i w pociąg. Rozdrapywanie ran i obrażanie się na historię, że jest taka, a powinna być zupełnie inna, nie pasowało do cioci Zosi Stankówny (za mąż nie wyszła, nawet sama rosyjska pani prokurator ją o to zapytała ciekawie, bo jak to? i ładna, i bogata...), chociaż ta historia potrafi odebrać przeszłość – i z nami tak było. Ale znowu nigdy nie jest tak, że nie zostanie zupełnie nic, żaden ślad. A te zdjęcia? A książki i dokumenty? Męski cylinder i gorsety od damskich sukien zachowane na dnie szafy? Rękawiczki? A kasetka nieduża, lakowa, ozdobiona chryzantemą, kwiatem pamięci... * Autorka była bratanicą dr Zofii Stanek (1917 Krechów k. Żółkwi – 2008 Kraków). ** Ulica ta nazywała się Teatralna również przed jej przemianowaniem na Rutowskiego po jego śmierci. *** Listy z Syberii (1991), Biała gama (1997), Na osi (2001). JADWIGA LESZCZUK, z domu Stanek, córka Jana Stanka, wnuczka Wilhelma Stanka i prawnuczka Tadeusza Rutowskiego. Ur. na Górnym Śląsku, studia prawnicze na UJ, prowadzi własną firmę w Krakowie. Tekst oparty na kanwie powyższych wspomnień ukazał się również w numerze grudniowym ’09 miesięcznika „Kraków”. |