|
|
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Kontakt ul. Piłsudskiego 27, 31-111 Kraków cracovialeopolis@gmail.com ![]() |
KWARTALNIKI2005 | 2004 | 2006 | 2003 | 2007 | 2001 | 2002 | 2000 | 1999 | 1998 | 1997 | 1996 | 1995 | 2008 | 2009 | 2010 | 2011 | 2012 | 2013 | 2014 | 2015 | 2016 | 2017 | 2018 | 2019 | 2020 | 2021 | 2022
Adam Krajewski, LWOWSKIE PRZEDMIEŚCIA. OBRAZKI I SZKICE SPRZED PÓŁTORA WIEKU (2)GÓRNY ŁYCZAKÓW PRZED PÓŁTORA* WIEKIEM
Zrazu nieśmiało, a następnie głośniej i śmielej, rozlega się z wyżyny łyczakowskiej gwizd lokomotywy, oznajmiając przedmieszczanom, że dawne czasy niepowrotnie przeminęły. Koło postępu musnęło osadę łyczakowską, mając swój typ i wzór, na którym kształtowali się ludzie innych przedmieść, okalających wieńcem stary gród. Górny Łyczaków zachował jeszcze do dziś pewne cechy odrębne, choć inny jest od tego, który ginie z powierzchni i któremu te wspomnienia poświęcam. Łyczaków górny był od cerkwi św. Piotra i Pawła** aż po rogatkę jakby na poły wsią, wśród której dominowały dwa zajazdy, jako że przy głównym były trakcie Gliniańskim: gospoda Otawichy i Hotel de Laus, mający charakter zupełnie inny od dzisiejszej szynkowni ogródkowej. Domki parterowe z obszernymi podwórzami i ogrodami, prócz paru rzeźników, zamieszkiwali niemal wyłącznie krupiarze, a liczono ich do czterdziestu rodzin i to ze sobą spokrewnionych, spowinowaconych lub co najmniej pokumanych. O zapobiegliwości i pracowitości tych krupiarzy nie ma dzisiejsze pokolenie pojęcia. Praca w tych domkach trwała dniem i nocą bez przerwy, a poczciwcy byli zdania, że dość się jeszcze wyśpią w wieczności na „łyczakowskich piaskach” pod Mazurówką (jak nazywano cmentarz Łyczakowski). Porządek dzienny górnego łyczakowianina bywał szary i jednostajny. W dnie powszednie zaraz po północy wybierali się krupiarze za rogatkę dla zakupu hreczki, którą z Winnik, Czyżek, Mikłaszowa, Dawidowa, Prus, Jaryczowa i z dalsza dowozili włościanie. Rodzaj giełdy hreczanej mieścił się przy karczmach Weissmana i Berysza Jukla. Po ukończeniu transakcji zapijano na miejscu „interes”. Chłopi odjeżdżali do domu, a krupiarze około 7 rano stawali u siebie, skąd zamaszyste kobiety wyprawiały się do miasta na targ z towarem, dnia poprzedniego przygotowanym. Musiało być tego tyle, by cały Lwów zaopatrzyć. Nie znano jeszcze parowych młynów. Rojno było przy straganach na placach Halickim, Krakowskim i w Rynku i ledwie był czas wpaść na śniadanie, „pod dzwona” lub „kanarki” albo „wiewiórkę” dla pokrzepienia gardła. Trzy kwadranse na drugą dzwonek z ratusza wzywał do sprzątania straganów, wtedy krupiarki wracały na swych wózkach do domu na obiad, aby po nim zabrać się do czyszczenia towaru na dzień następny. Już go pan majster był przy pomocy czeladzi z grubsza przysposobił na ręcznym młynku lub żarnie. Tak schodził czas do wieczora, by po północy zacząć nowy dzień. Oczywiście w tym pracowitym ruchu nie zapominano o Bogu. Czczono Go i ścisłym postem wielkanocnym, kiedy do omasty używano jedynie oleju konopnego. Bili go z siemienia dwaj krupiarze, Wojnarowicz i Kozaczewski. Dawano sobie ducha w święta Wielkiej Nocy i Bożego Narodzenia. Górni łyczakowianie stanowili niejako jedną wielką rodzinę, nie rozumiano przeto zabawy bez udziału bliskich i dalszych sąsiadów. Taki poczęstunek, rozpoczęty po powrocie z kościoła lub cerkwi, trwał procesjonalnie, od domu do domu, nieraz dobę i pochłaniał niezmierne ilości kiełbas, kiszek, pieczeni i kapusty oraz beczki całe piwa i jeziora wódki. Niezależnie od takich uroczystości, bawiono się na weselach, chrzcinach itp. Młodzież żeniono przeważnie sąsiad z sąsiadem, choć i na inne przedmieścia oddawano córki lub swatano synów – jako rozsadniki kultu łyczakowskiego. Chłopców starano się wykupić z wojska, była na to nawet taksa, ok. 1200 guldenów! Ale płacono, bo młody przecież tracił całą wolność na lat kilkanaście… Młodzi poznawali się na zabawach, świętach lub weselach i gdy dość już sobie powiedziano, zawiadamiano rodziców. Ci układali między sobą sprawy posagu, a następnie zapijano rzecz w „Hotelu de Laus” lub u „Łysego Maćka” (od dawna nieistniejący już szynk na pagórku naprzeciw cerkwi, gdzie dziś dom nr 97). Wesele odbywało się oczywiście w domu i trwało z reguły dwa lub trzy dni, zawsze w niedzielę, zawsze na koszt rodziców panny, z wyjątkiem muzyki i piwa, to należało do nowożeńca. We czwartek, na trzy dni przed weselem, jechała panna młoda ze starościną zwykłym wozem spraszać gości na wesele, w sobotę zaś dwaj drużbowie z bukietami u piersi ponawiali zaproszenie taką oracją: „Za pierwszą i powtórną oracją w dom państwa wkraczamy, ukłon pana młodego i panny młodej do nogi składamy. Oboje państwo proszą, byście państwo nieodzowni byli, w niedzielę o godzinie 6 wieczorem do kościoła św. Antoniego przybyli, a potem do państwa młodych, gdzie się będziemy weselili. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Zapraszano drużbów na wódkę i przekąskę, a i panna młoda nie mogła odmówić poczęstunku. Zaproszona na wesele gospodyni wtykała jej do ręki cwancygiera lub guldena „na warzoszkę”. W przeddzień ślubu zaproszeni goście przysyłali tzw. „pocztę”: parę gęsi, indyka, parę kur lub kaczek. Było to znakiem, że goście zjawią się na weselu. Zaraz po obiedzie w niedzielę jawili się w weselnym domu muzykanci, broń Boże Żydzi! Dwu „skrzypicieli”, basista, jeden z fletem lub klarnetem, dwu waltornistów lub puzonistów. Podjadłszy i popiwszy ruszali z drużkami po starościnę, drużbów i swachę. Jak taka kawalkada wyglądała, podaję opis wesela u krupierza K.: Na czele pochodu stał drużba w kapeluszu naszytym wiórami stolarskimi, w kaftanie pstrym, pchając taczkę okrytą dywanem. Za nim muzyka, a za nią drugi drużba na koniu, w masce, fraku i trójgraniastym kapeluszu, siedział twarzą do ogona końskiego. Pod ogonem szkapy uwiązany był kałamarz, a w ręce drużby długie gęsie pióro, którym zapisywał gapiów. Muzyka grała skoczne krakowiaki. Tak sproszeni goście weselni obsiadali ławy i stołki, następowały przemówienia i odpowiednie obrzędy. Po otrzymaniu błogosławieństwa od rodziców ruszał pochód pieszo do kościoła św. Antoniego lub cerkwi św. Piotra i Pawła, z muzyką na czele. Po obrzędzie zaślubin następowało powitanie w nowym domu. Przykrywano młodych kożuchem, włosami na wierzch, i na tacy podawano chleb, cukier i wódkę, po czym hulano do północy, do kolacji. Pod koniec wieczerzy ginęła panna młoda, a obowiązkiem pana młodego było ją wyszukać. Trwało to nieraz godzinę. Teraz starym obyczajem rozpoczynano „taniec poduszkowy” przy dźwiękach poloneza. Na środku pokoju siadał pan młody, na kolana dawano mu poduszkę, na której siadała panna młoda. Zdejmowano wieniec i welon, drużbowie wnosili czepiec. Hasano do rana, a nazajutrz powtórnie na „poprawinach”. Mimo ciężkiej pracy, byli dawni łyczakowianie niestrudzeni w zabawach i tanach. Żyli ciężko, ale po bożemu. W święta i niedziele zapełniali kościół św. Antoniego, a w adwencie już o 5 rano świątynia była pełna na roratach. ![]() Dziś inaczej na górnym Łyczakowie. Handel krupami popadł w obce ręce, krupiarze albo podupadli, albo zniknęli, albo stali się agentami handlarzy hreczką i produktami młynarskimi. Jako pomnik dawnych czasów pozostała do dziś kaplica, ani podobna do dawnej, o której stare legendy istnieją. To pewne, że początki dawnej figury giną w niepamięci najstarszych łyczakowian. Samą figurę Matki Boskiej miał postawić awanturniczy szlachcic, jako ekspiację za grzechy. Wersja cytowana przez Schnura-Pepłowskiego podaje Mikołaja Potockiego, słynnego starostę kaniowskiego. Ale mógł być też pan na Winnikach z XVII wieku, Łahodowski, którego pamiętano z warcholstw we Lwowie. Figura stała zrazu pośrodku gościńca gliniańskiego. Jakiś dygnitarz austriacki zawadził o nią kolaską, jadąc wieczorem. Rozgniewany, kazał figurę wyrzucić obok pod parkan. Niebawem ociemniał… Pobożni łyczakowianie podnieśli figurę i postawili tam, gdzie dziś stoi kaplica. Tak było do roku 1850, kiedy to krupiarz Parada postawił dookoła figury kolumny i nakrył je daszkiem. W kilka lat potem obywatelka Gorecka zainicjowała budowę kaplicy, której miejsce zajęła przed paru laty nowoczesna obecna. Jak widać, łyczakowianie dawni byli wytrwali w obronie swych pamiątek i tak samo bronili swej własności. Mieli bowiem, niby osobna gmina, swą wspólną własność, kilkadziesiąt morgów ziemi za rogatką łyczakowską, nadane im na użytek na prawie rolnym. Magistrat miejski pozazdrościł przedmieszczanom „halickiego przedmieścia” owych pastwisk i chciał zmusić przedmieszczan do odrabiania szarwarkowych powinności. Łyczakowianie, czyli przedmieszczanie, nie dali się, wiedli długi spór o swe prawa. Ostatecznie proces, zakończony w 1627 roku, z magistratem lwowskim stwierdza akt własności (w odpisie wierzytelnym tekstu łacińskiego): „Zygmunt III z łaski boskiej król Polski, wielki książę litewski, ruski, pruski, mazowiecki, żmudzki i Liwonii, jako też dziedziczny król szwedzki, gocki, wandalski. Dajemy do wiadomości wszystkim, że w sprawie szanownego Jakóba Kryskiego i Macieja Ziemianka w swoim i wszystkich przedmieszczan lwowskich imieniu przeciw szanownym prokonsulowi, konsulom, adwokatowi, ławnikom i całemu zgromadzeniu naszego miasta Lwowa z okazji przynaglenia i przymuszania przedmieszczan do ciężarów i robót nienależnych wbrew przepisom przywileju najłaskawszego króla Zygmunta, dziada naszego, przez poruszających tę sprawę w naszej kancelarii znalezionego”… itd. Przywilej królewski uszanował i rząd zaborczy i późniejsze magistraty lwowskie, pozostawiając łyczakowian w spokojnym posiadaniu gruntu na Pasiekach. Gospodarka jednak majątkiem była taka, że przynosiła korzyść jedynie zarządzającym. Bywało, że kazano przedmieszczanom płacić za glinę czy piasek na ich gruncie brane. Na obszernym kilkunastomorgowym pastwisku odbywała ćwiczenia wojskowość. Stosunki zmieniły się po r. 1881, gdy gospodarka majątkiem przeszła w ręce obywatela Podłowskiego. Ten zabrał się do pracy energicznie: plac ćwiczeń wydzierżawiono wojsku, wynajmuje się pastwiska i grunta, a dochód z tego idzie na cele dobroczynne i publiczne. Część dochodów obrócono na budowę wspomnianej kaplicy. Nie marnuje się majątek będący pamiątką po królach. Przedmieszczanie nie brali cudzego i swego łatwo nie oddali, a nie mając w sercu zawziętości, bawili się przy każdej okazji. Urządzano muzykowanie na harmoniach, czasem na pokrywkach blaszanych, gdy innego instrumentu nie było pod ręką. Od Bożego Narodzenia do Gromnicznej młodzi przebierali się za kolędników z nieodłącznym „Turoniem”, tj. baranem, Żydem, ułanem, huzarem, pastuchem, laufrem itd. Chadzano również z „wertepą”, tj. szopą, ale tylko do znajomych. Z czasem wzięło się do tego i przedmiejskie tałatajstwo, aż kolędnictwo spowszedniało. W ostatni wtorek przed Popielcem odbywało się w Hotelu de Laus chowanie do grobu basa. O północy zbierali się obywatele na zabawę. Z kuflem lub kieliszkiem obchodzono procesyjnie lokal, potem otwierano szynkwas i wkładano doń basetlę. Przy tym wypowiadano komiczne i tłuste mowy pogrzebowe. Zabawa trwała do rana, pląsano nawet przy muzyce, ale bez basetli. Charakterystycznie odbywały się pogrzeby dzieci. Czterej drużbowie, jeśli dziecko było dziewczynką, lub druhny, jeśli był to chłopiec, ustrojeni kwiatami, brali trumienkę na chustki. Trzymając jej końce, chwiali nią u progu domu, wypowiadając trzykrotnie formułkę: – Dziękuję ci, panie ojcze, dziękuję ci pani matko za wychowanie. – Po czym udawano się na mogiłki, czyli po łyczakowsku „na piaski”. Po powrocie musiała być stypa. Jeszcze jedną osobliwość miał górny Łyczków, ale to już za rogatką. Była to tzw. „dziadownia”, czyli dziadowska gospoda. Tam złazili się z całej dzielnicy, a mieszkając razem i wspólnie gospodarząc, tworzyli coś w rodzaju dziadowskiej republiki, nie niepokojonej zresztą przez policję. Gdy z czasem zabawy dziadowskie zaczęły przekraczać miarę, przepędzono ich z Krzywczyc i Łyczakowa i porozłazili się, głównie w północne strony. Szkic nie byłby pełny, gdybym nie wspomniał o paru indywidualnościach tutejszych, zanim się przedmieszczaństwo nie skosmopolizowało. Strój mężczyzn w dnie powszednie składał się z w lecie z krótkiego spencera, spodni do butów z wysokimi cholewami, granatowej kamizelki, chustki na szyi i czapki z daszkiem (sadełka). Strój ten uzupełniała wystająca z kieszeni chustka do nosa, koniecznie kolorowa. W dnie świąteczne granatowa kapota i konfederatka, niekiedy cylinder, zimą kożuszek barani. Kobiety wiązały chustką głowy gładko uczesane, nosiły dostatnie katanki wełniane, krochmalone podwójne spódnice i chusty na ramionach. No i korale, niekiedy dużej wartości. Dziewczęta nosiły się podobnie, ale bez chust na głowie, lecz spuszczały warkocze, a we włosy wpinały kwiatki. Dziewoje były rosłe, rumiane i zamaszyste, a odważne. Gdy jakiemu natrętowi ręka przylepła, to długo pamiętał natychmiastową nauczkę. Dla złagodzenia obyczajów i ogłady towarzyskiej nie mogła pomóc jedyna szkoła „trywialna” trzyklasowa im. św. Antoniego. Zresztą chodziło do niej zaledwie 1/4 dzieci, a 3/4 to analfabeci, pilnujący domu, młodszej dziatwy, koni lub bydła. W dodatku jedynym wówczas środkiem pedagogicznym była trzcina lub kartka „cenzora”, za którą brało się 5 do 10 plag bez względu na płeć. Nic dziwnego, że młodzież czekała z utęsknieniem, że rychło ukończą „trywialkę” i albo zostaną w domu do pomocy w gospodarstwie lub pójdą „na mularkę” zarabiać i uzyskają dostęp do rzemiosła, czyli rzeźnictwa czy krupiarstwa. Krupiarze tworzyli rodzaj arystokracji łyczakowskiej. Z tej „arystokracji” nie wychodziło awanturnictwo, za to murarze lub rzeźnicy byli postrachem nawet dla samych mieszkańców przedmieścia. Górny Łyczaków przekazał pamięć tych paru junaków, którzy odznaczyli się temperamentem, niemającym nic wspólnego z bandytyzmem np. kleparowskim czy zamarstynowskim. Była to swego rodzaju rycerskość łyczakowska. Prym w tym gronie trzymał przez lata murarz Kuba Pelc. Pewnej niedzieli ok. 1848 roku podczas zabawy w karczmie za rogatką, zwanej „babski korzeń”, powrzucał do studni głową na dół jednego po drugim 9 grenadierów, chłopów na schwał, którzy (Rusini) „odznaczyli się” w czasie bombardacji Lwowa (gen. Hammersteina). Ten straszny Kuba wzrostu był średniego, łagodny, póki nie popił. Wtedy wydawał z siebie ryk i bił, co pod rękę wpadło. Kiedy po wypłacie wracał na Łyczaków i koło św. Piotra ryknął swoje „enium”! – słyszano za rogatką i ustępowano z drogi. Ale do czasu panował Kuba, aż go w czasie jakiejś zabawy zmógł i pobił Kasper Smoleński. Ale i ten niedługo trzymał berło, bo natrafił na rzeźnika Antka Pleciona, który przez kilkanaście lat rej wodził w zawadiackich na Łyczakowie rozprawach. Gdy nadchodził czas rekrutacji lub gdy na pięty Plecionowi następowała policja, umykał on do Rosji, gdzie handlował wieprzami. Gdy sprawa przycichła, wracał znów, na postrach strażników skarbowych, pełniących służbę na rogatkach Lwowa. Był przemytnikiem z amatorstwa. Pewnego razu, przemycając cielęta z Krzywczyc, gdy go strażnicy chcieli przytrzymać, połamał im karabiny i pobił. Wkrótce umknął do Besarabii. Gdy z niej wrócił, natrafił na rzeźnika Grunera, który go w bójce zmasakrował. Gruner był człekiem niebywałej odwagi. Drzwi rozbić głową – było dlań niczym, a atletów z cyrku (cyrk zwał się we Lwowie „rajteraj”) kładł jednego po drugim. Poczet łyczakowskich awanturników zamykali rzeźnik Berliński i murarz Iwanowski. Ich taktyką wojenną było wpadać w środek większego zebrania, zrobić zamieszanie i bić dokoła, kogo dopadli. Nim pobici mieli czas ochłonąć, oni kłaniali się figlarnie i odchodzili jakby nigdy nic. Niektórzy gospodarze, czy to dla fantazji, czy jako ekspiacja za burdy, mieli zwyczaj sprawiać fety dla dziadów. W oznaczonym dniu zabijano wieprza, narobiono kiełbas i kiszek, nagotowano kapusty i sprowadzano zapas wódki i piwa. Do stołu zwożono 12 dziadów, albo z ulicy, albo z domu ubogich, i fetowano ich, a sam gospodarz usługiwał do stołu. Po paru godzinach ze łbów się kurzyło, a nogi odmawiały posłuszeństwa i dziadostwo pokotem się kładło na podłodze, ku wielkiej uciesze gospodarstwa. Tak to żyli i bawili się przed półtora wiekiem na górnym Łyczakowie. Zmieniły się czasy, zmienili się ludzie. Miejsce diabelskiego młyna na łyczakowskiej górze zajął park Łyczakowski z pomnikiem Głowackiego, a już za rogatką wyciąga swe ramiona cywilizacja – i ciężka walka o byt i codzienny kawałek chleba, który przedmieszczanom przed półtora wiekiem daleko łatwiej przychodził. Rodzajem enklawy do przedmieścia łyczakowskiego, bo przedzielona tzw. Łysą Górą, była ulica św. Wojciecha i okolica Wysokiego Zamku pod Kopcem przy ulicy Teatyńskiej. Okolica ta jeszcze do niedawna nie miała dobrej sławy, głównie z powodu osiedlonych tam Cyganów, którzy przed dziesiątkami lat zaczepili się o Lwów. Magistrat lwowski niechętnie patrzył na próby osiedlenia się tych potomków Indów znad Gangesu i czym prędzej transportował ich dalej. Były jednak czasy, gdy władze miejskie były mniej surowe i na utrapienie mieszkańców miasta nie miały nic przeciw „uobywatelnieniu” Cyganów. Na osady takie wyznaczono im jary pod Wysokim Zamkiem, tuż pod obecnym kopcem Unii Lubelskiej, od strony ulicy Teatyńskiej, oraz ulicę św. Wojciecha. Gospodarka nowych obywateli rozpoczęła się po cygańsku. Pozakładali kuźnie, gdzie robili podkowy, haki i gwoździe, zasilając tym blacharzy do robót dachowych. Ale wrodzone rzemiosło przywłaszczania sobie cudzych rzeczy uprawiali z daleko większym zamiłowaniem. Wobec takich warunków bezpieczeństwo własności przedmieszczan sąsiadujących z Cyganami stało się problematyczne, a zdarzało się coraz częściej, że przejście tymi ulicami po zachodzie słońca stanowiło niebezpieczeństwo. Cyganie z ulicy św. Wojciecha i spod Zamku osiedli wśród gęstszego zaludnienia, zatracali swój charakter, choć nie ze wszystkim. Dowody – w rejestrach lwowskich sądów karnych. Najsmutniejszą przeszłość miasta miała samotna osada cygańska pod Kopcem. Stała tu kuźnia cygańska, gdzie dziś wygodna droga, wysadzana drzewami, z zielonymi trawnikami, zapraszającymi do spacerów. Przed laty był w tym miejscu głęboki jar i dzikie pustkowie. Kopano tu kamienie, a gdy ich zapas się wyczerpał, nic już nie ożywiało tego miejsca. Było tu dziko i strasznie, unikano jaru nawet w dzień. Do okropnego wyglądu przyczyniła się okoliczność, że wyrzucano tu padlinę wszelką z okolicy, tak że powietrze w dnie letnie było nie do zniesienia. Tylko mieszkańcom kuźni nic to nie szkodziło. Będąc w tej okolicy nie możemy pominąć milczeniem studni, która do niedawna smutną cieszyła się sławą. Nazywano ją „studnią samobójców”. Nieco dalej w górę ulicy Teatyńskiej wiła się dawniej stroma i wąska ścieżka, prowadząca do wspomnianego kamieniołomu i kuźni, podejrzanych typów, szukających w jarze noclegu lub schronienia. Przy tej ścieżce stała ta studnia, licho ocembrowana, bardzo głęboka, z której kołem wiadrami wodę wybierano. Nie wiadomo kiedy znaleziono w niej pierwszego samobójcę. Potem zdarzało się to coraz częściej, podejrzewając, jak świadczyły ślady, że nie zawsze sami targnęli się na swe życie. Ostatecznie studnię zasypano. Wraz ze swą sąsiadką, kuźnią cygańską w jarze, znalazła może jedyne wspomnienie w niniejszej notatce. * Zmieniono, jak w pierwszym odcinku (CL 2/10): nie przed pół wiekiem, lecz przed półtora wiekiem, ponieważ od czasu napisania tego opowiadania minęło całe stulecie. ** Dawnego kościoła odebranego przez Austriaków oo. Paulinom – w ramach kasaty zakonów po I rozbiorze. |