Strona główna O nas Kwartalniki Rozmowy Sylwetki Słownik Archiwalia Publikacje Wydawnictwa
Kontakt

ul. Piłsudskiego 27,
31-111 Kraków
cracovialeopolis@gmail.com

Facebook

PUBLIKACJE

Ksiazki i czasopisma omówione w naszych kwartalnikach

Wszystkie | 2005 | 2004 | 2006 | 2007 | 2002 | 2003 | 2001 | 2000 | 1999 | 1998 | 1996 | 1997 | 1995 | 2008 | 2009 | 2010 | 2011 | 2012 | 2013 | 2014 | 2015 | 2016 | 2017
Sortuj alfabetycznie | Sortuj numerami



Janicki Jerzy, Kluczyk Yale

[3/2004]

DWA GŁOSY O JEDNEJ KSIĄŻCE

Minęło trochę czasu od ukazania się ostatniej książki Jerzego Janickiego – „Kluczyk Yale”. Książka ważna, bo dotyczy Lwowa i napisana przez znamienitego autora, ale... Jakoś trudno było zabrać się do jej omawiania. Dlaczego? Nie negując wartości ciekawych opowiadań – co krok resztki włosów jeżą się na głowie.
Znakomite wyjście z durnej dla nas sytuacji powstało, gdy otrzymaliśmy list p. Adama Trojanowskiego – naszego wielokrotnego autora – który książkę Janickiego odebrał
z całym entuzjazmem Lwowiaka, patrząc raczej przez palce (z małymi wyjątkami) na takie czy inne – powiedzmy delikatnie – nieścisłości. Raz mniejsze, raz większe.

Postanowiliśmy przeto wspólnie z Panem Adamem postąpić salomonowo: wydrukujemy Jego list, a obok przedstawimy nasze uwagi, ważne dla historycznej prawdy. Wcale nie oczekujemy, by nasi Czytelnicy opowiadali się po jednej czy drugiej stronie. My także
z zaciekawieniem czytaliśmy „Kluczyk Yale” i wiele nowych rzeczy się dowiedzieliśmy – bez pewności jednak, że to prawda...

 

SZANOWNY PANIE!

Zaprezentował Pan nam kolejny, skrzący się swoistym humorem zestaw wiedzy o szczególnych ludziach i sprawach naszego przedwojennego Lwowa. Dopiero niedawno przeczytałem „Kluczyk Yale” i tam napotkałem ludzi tych bardzo mi bliskich i tych nieco dalszych, niemniej dobrze mi znanych. Ogromna frajda!

Jest tam Dzidek, jego żona Basia, a nawet pan dyr. Kistryn z charakterystyczną capią bródką oraz prof. T. Dręgiewicz, ten z ósmej budy oraz „Pogoni”, zawsze z kołnierzem Słowackiego. Znalazłem tam także plutonowego od Andersa, którego spotkałem przed kilkoma laty na placu wokół Katedry Łacińskiej. Z jego cytowanej przez Pana wypowiedzi: urodził się na Zielonej, róg Tarnawskiego. Był taki dr Tarnawski, i owszem. W swej kosowskiej lecznicy głodził za ciężkie pieniądze różnych grubasów, wątrobiarzy oraz tych od ćmagi. Ale nie jego to była ulica. Kiedy plutonowy się rodził i jeszcze wiele lat potem, była to ulica Tarnowskiego, i to Jana, a na dodatek hetmana wielkiego koronnego. Ulica ta pięła się wielokrotnymi zakrętami na szczególną Górę św. Jacka, a tam rozsiadała się przed wojną prawdziwa kolonia różnych intelektualistów, osób godnych i zasłużonych.

Bo to menter był u nas inszy, a kilogram tyż, o co dopiru ludziska! Był tam prof. Leon Chwistek, filozof, matematyk i malarz naraz, co to miał piękną żonę i córkę Alinę, także późniejszą matematyczkę. Byli tam prof. B. Fuliński, ten od zoologii, co to „Zoologica Poloniae” redagował; prof. Wł. Mozołowski – ten od biochemii. co to, jak mi mówiono, był w Legionach adiutantem Komendanta J.Piłsudskiego, a jego syn we wojnę nad Niemcy latał, prof. K. Filasiewicz, ten co pozbawiony przez bolszewików dyrektorstwa PST podtrzymywał dzielnie polską wiedzę techniczną za Niemców w szkole przy ul. Bourlarda. Był tam dr E. Horwath, wizytator lwowskich szkół, co to mu NKWD zamordowało syna Jurka, akowca „Bartosza”; a także prof. M. Halaunbrenner, ten od fizyki w ósmej budzie, co miał żonę także fizyczkę. Był prof. T. Seifert z WSH, co się po senatorsku prezentował. Był prof. M. Różycki, także z ósmej budy, co nam do łepetyn wtulał „Mówią Wieki” Balickiego i Majkowskiego, a syn jego Władek w Szkocji przypływy morskie do roboty zapędzał. Czy to mało?

A z juniorów, to na tej właśnie Górze św. Jacka młodziutka Irka szlifowała język polski dla późniejszej Telewizji Polskiej, zaś miglanc Bubi już wtedy rober po robrze piął się na wyżyny światowego brydża.

Daj Ci Boże zdrowi, Panie Jerzy, i napisz nam o takich ludziach jeszcze coś fajnego lub dodaj do tych, których nam już wspomniałeś. Jest taka potrzeba, mimo że w „Kluczyku” zarzeka się Pan, iż już więcej nic nie będzie, bo SMS-y itd. Pisz nam jednak dalej, bo jest o kim.

W „Cymeliach” to mi Pan uczyniłeś przykrość, bo cytujesz za kimś, że jak ci ktoś coś z cymelii zasmytra, czyli gwizdnie, to si z tegu nawet spowiadać nie trza. A mnie taki jeden zasmytrał kiedyś dedykację odręczną mistrza Kaczor--Batowskiego z tytułu pozowania mu do „Reduty Najmłodszych”, ja go jednak z tego, co zasmytrał, nie rozgrzeszam, bo ja nie jestem ksiendzym. A jego niech jasna krew zaleji, ta i szlus.

Obraz tego samego mistrza, do którego pozowała sławna rodzina Żygulskich, to jednak przedstawia wjazd Komendanta Piłsudskiego do Kielc. A jakże, ale nie w 1918 r., tylko 12 sierpnia 1914.

Jak Pan mógł chodzić z Elginem Scottem do szkoły powszechnej im. św. Józefa przez 6 lat, skoro on się urodził w 1922 r., a Pan sześć lat później? Znałem tego niezwykłego batiara z fantazją i stylem, bo przed ósmą budą mieszkał i zawsze mi zostanie w pamięci, tak jak i jego chyba nie o dziesięć lat młodszy brat Ralf.

Nie obraź się Pan za moje uwagi. Ta ja ni dla sztempu to naszrajbował, a chodzi mi o nasz wspólny Lwów, i napisz nam koniecznie jeszcze coś. Śpiesz się, bo nas okropnie ubywa. Ja tak ładnie jak Pan pisać nie umiem, ale także lwowską duszę mam, a więc raz jeszcze daj Ci Boży zdrowi.

 

Adam Trojanowski
 

 

 

CZCIGODNY PANIE!

Trudno – generalnie – nie zgodzić się z opinią p. Adama Trojanowskiego o „Kluczyku Yale”. Myślę nawet, że ta książka spośród wszystkich wcześniejszych tego autora jest najlepsza. Dużo ważnych postaci i zdarzeń, mnóstwo ciekawych anegdot; niektóre rewelacyjne, jak choćby ta o Jerzym Harasymowiczu. Może Pan nie wie, że nie ustają próby zawłaszczenia tego poety – wiadomo przez kogo. Rok czy dwa lata temu ksiądz grekokatolicki z Krakowa zawiózł wdowę po Harasymowiczu do Lwiwa, by ukazać jej Zachodnią Ukrainę – co ona przyjęła z zachwytem. Widziała także Stryj, skąd jej mąż pochodził, i tamtejszy pomnik Bandery, i wszystko to opisała na łamach jednej z krakowskich gazet*. Ciekawe, czy czytała „Kluczyk Yale” z cytowaną rozmową telefoniczną Harasymowicza z Janickim, nieco różną od tego, co jej ładował do łepetyny ów otec.

Ale to dygresja. Trzeba więc wyrazić uznanie Jerzemu Janickiemu za popularyzację polskiego Lwowa i Małopolski Wschodniej, ludzi i historii, bo można założyć, że książka dotrze nie tylko do ekspatriantów. ale też do ich dzieci i wnuków, a także do tych pechowców, którzy z tzw. Kresów nie pochodzą (trudno, nie każdy może!). Że poszerzy ich znajomość całej Polski, nie tylko tej dzisiejszej.

Piszę – znajomość, a nie wiedzę. Bo z tym bywa różnie w książkach Janickiego. Są to książki świetne literacko, doskonale się je czyta, ale trzeba być ostrożnym (jeśli komuś zależy na czymś więcej niż na chwilowej rozrywce). Różnych informacji historycznych lub geograficznych nie można brać zbyt serio, bo za dużo w nich błędów, od malutkich do całkiem pokaźnych. Do tych pierwszych zaliczmy przekręcanie nazwisk (Bortiakow, a nie Bortniakow), trudniejszych słów (plac nie Dyskatedrialny, lecz Dykasterialny**), topografii (ul. Lenartowicza jest prosta, a nie kręta) itp. itd. Takich bzdurek tuziny.

Gorsze są te drugie: nierzetelność historyczna, i to w dość czułym miejscu. Janicki cały rozdział Czas katakumbowy poświęcił pierwszym próbom odradzania się wspólnot lwowskich (i wschodniomałopolskich) w warunkach panującej jeszcze, ale słabnącej komuny. Najwięcej miejsca zajęły mu oczywiście spotkania w Warszawie – ale tylko grona, do którego sam należał. Występuje tam pewna liczba nazwisk zaprzyjaźnionych z nim osób – znakomitych naturalnie – ale przecież ta grupa wcale nie miała monopolu na Lwów w Warszawie. Może inni byli nawet aktywniejsi w swej działalności lwowsko-informacyjnej? Ani słówkiem nie wspomina autor p. Zbigniewa Grolla, działacza PTTK, który permanentnie urządzał dla lwowaków wycieczki po okolicach Warszawy, by tam, na świeżym powietrzu (i bez podsłuchu) wysłuchać prelekcji, prowadzić dyskusje. To właśnie tam integrowała się lwowska społeczność ekspatriancka. Ani słowa o p. Danucie Łomaczewskiej, która konspiracyjnie czy półkonspiracyjne wydała ileś tam książek o lwowskiej tematyce***, ani o prof. Arturze Leinwandzie, który prowadził wykłady o Lwowie w różnych tajemnych punktach Warszawy****.

Nonszalancko załatwia się Janicki z tzw. prowincją. Wymienia miasta i nazwiska znanych sobie osób, u których – jak uważa – musiały odbywać się lwowskie katakumbowe spotkania. Podejrzewam – na przykładzie Krakowa – że trafia kulą w płot, bo akurat u osób (znakomitych zresztą), których nazwiskami strzela, wcale takich przygotowywanych, wieloosobowych spotkań nie było. Co nie znaczy, że o Lwowie nie rozmawiano tam przy różnych okazjach towarzyskich. Były natomiast inne grona, które schodziły się systematycznie to w tym, to w innym mieszkaniu, wysłuchując prelekcji, dzieląc się wiadomościami i dyskutując. Pani dr Winowska organizowała doroczne Msze na 22 listopada, p. Wasiuczyński urządzał wieczory z programem „Wesołej Fali” w podziemiach kościoła na Podgórzu, a potem – dzięki o. Adamowi Studzińskiemu – w „krypcie” u Dominikanów. I z tego powstał TML w Krakowie. Dodajmy, że „tykając” Kraków, Janicki napisał: nawet w bojaźliwym Krakowie... A co miało wspólnego środowisko lwowiaków w Krakowie z przywarami krakusów? Takie to ple-ple.

Aby wyprostować konfabulacje Janickiego, zamierzamy przedstawić w CL serię wspomnień i rozmów. Prawda na to zasługuje.

 

Maksymilian Jamnicki

 
 
PRZYPISY REDAKCJI
*      Pisaliśmy o tym w CL 1/02.
**     Plac Dykasterialny to późniejszy pl. Trybunalski, a nie św. Ducha. Przy placu tym stoi dawne Kolegium Jezuickie, które po I rozbiorze Austriacy zajęli na trybunał, najwyższy sąd (dykasteria = sąd, urząd). Natomiast nazwa pl. św. Ducha to oczywiście pamiątka po istniejącym tam niegdyś szpitalu pod tym wezwaniem (tak jak i w Krakowie).
***    Pisaliśmy o tym w CL 4/03.

****  Patrz CL 3/96.