|
|
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Kontakt ul. Piłsudskiego 27, 31-111 Kraków cracovialeopolis@gmail.com ![]() |
ROZMOWYWszystkie | 1995 | 1996 | 1997 | 1998 | 1999 | 2000 | 2001 | 2002 | 2003 | 2004 | 2005 | 2006 | 2007 | 2008 | 2009 | 2010 | 2011 | 2012 | 2013 | 2014 | 2015 | 2016 | 2017 | 2018 | 2019 | 2020 | 2022Sortuj alfabetycznie | Sortuj numerami Z Adamem Żurawskim, Tońkiem z kabaretu Tyligentne Batiary, rozmawia Janusz M. Paluch[2/2010]
Jako artysta kabaretowy spotykał pan wiele wybitnych osobistości kresowych. Proszę opowiedzieć o tych spotkaniach, przecież oni musieli mieć i niewątpliwie mają wpływ na artystyczną drogę lwowskiego batiara z Bytomia… Rzeczywiście, dzięki koncertom kabaretowym, a występowałem w kilku zespołach, najpierw „Pacałycha”, potem „Paka Rycha”, „Siurpryza” i w końcu „Tyligentne Batiary”, miałem to szczęście i zaszczyt poznać wielu tych – jak to się mówi wcześniej i dobrze urodzonych, bo jeszcze na Kresach. Wśród nich był Jerzy Janicki, Tolek Szolginia – Ślepunder, jak go nazywali, bo nosił grube szkła w okularach. Napisał piękną książkę Krajobrazy serdeczne, wiersze niemal o każdym lwowskim kościele, placu czy ulicy. To najpiękniejszy przewodnik po Lwowie, poetycki, jakiego chyba już nikt nigdy nie napisze, bo przecież takiego Lwowa, jaki zapamiętał Szolginia, już nie ma. I nigdy nie będzie, niezależnie od tego, co nam jeszcze historia przyniesie. Poznałem też Adaśka Hollanka, Janusza Ragankiewicza organizującego piękne festiwale w Lesznie. W Krakowie poznałem panów Andrzeja Chlipalskiego, Adama Gyurkowicha, Andrzeja Pawłowskiego czy szanowną panią Emmę Fedyk z siostrą Zofią, w Warszawie Rysia Orzechowskiego, w Nowym Sączu Jurka Masiora, czy też w Bytomiu ostatniego z Obrońców Lwowa Władysława Targalskiego. To prawdziwy zaszczyt! Od takich ludzi można się wiele dowiedzieć, wiele nauczyć. Spotkania z nimi, rozmowy – to dla mnie ładowanie akumulatorów, motywacja do dalszych występów. Tak wiele się od nich ciekawego dowiedziałem... Ciągle się czegoś od nich dowiaduję, zawsze opowiedzą a to jakąś anegdotę, a ile słów lwowskich się od nich nauczyłem! ![]() Od kiedy występuje pan w kabarecie? Takie możliwości otwarły się dopiero po 1989 r., kiedy można już było manifestować swoje pochodzenie. Oczywiście wcześniej udzielałem się artystycznie w szkole, harcerstwie. Znałem i śpiewałem różne piosenki lwowskie i chciałem coś w tym kierunku, batiarskiego kabaretu, robić. Kiedy dowiedziałem się, że w Bytomiu powstaje towarzystwo i kabaret, to sam zacząłem szukać kontaktu. I tak trafiłem do kabaretu „Pacałycha” założonego przez Dankę Skalską i Ryśka Mosingiewicza. Tam też udzielał się Bogdan Kasprowicz. Tak się złożyło, że spotkałem się w Radzie Miejskiej z Janem Skalskim, mężem Danki Skalskiej, któremu opowiedziałem, jak to z Danką w MDK u pani Banderowej odstawialiśmy bajki dla dzieci. Długo już nie musiałem czekać, kiedy zadzwonił telefon od „kota z Jasia i Małgosi”, czyli od Danki Skalskiej. I w taki sposób wszedłem do zespołu, w którym chyba przez 15 lat odtwarzałem rolę durnowatego Tońka. Potem zrodził się kabaret „Paka Rycha”, następna była „Siupryza”, no i w końcu powstały „Tyligentne Batiary” z niezastąpionym moim najlepszym przyjacielem i akompaniatorem Jędrusiem Jaworskim. Trzeba nadmienić, iż te kabarety, coraz mniej liczne osobowo, nie powstawały z naszego gwiazdorstwa, ale z przyczyn ekonomicznych, głównie organizatorów koncertów. Jerzy Janicki uwiecznił nasz kabaret „Pacałycha” w swej książce Cały Lwów na mój głów, gdzie wymienił nas z imion i nazwisk. To dla nas, artystów amatorów, prawdziwy zaszczyt i wyróżnienie. Kiedy Jerzy Janicki promował tę książkę w Bytomiu, miałem okazję go poznać. Wtedy rozmawiałem z nim długo, choć było to nasze pierwsze spotkanie. Później spotykałem go wielokrotnie. Z prawdziwą serdecznością witał mnie i zawsze znalazł czas na rozmowę. W Brzegu, w restauracji „Ratuszowa”, podczas jednego ze spotkań Kresowian pojawił się na naszym koncercie Jerzy Michotek. Dla nas to był stres. Śpiewać, mówić bałakiem przy Mistrzu, przy Jerzym Michotku? Nie było wyboru, no chyba, że uciec! Ale to nie przystoi… Wystawialiśmy wtedy spektakl Bal u ciotki Bandziuchowej. Siedział w głębi sali. Słuchał. W miarę jak to widowisko się rozwijało, przysuwał się coraz bliżej sceny. W końcu, na finał, wszedł na scenę i śpiewał razem z nami! I już na zawsze stał się, nie tylko dla nas, wzorem, ale przede wszystkim przyjacielem zespołu. W krakowskim „Sokole” poznałem pana Stanisława Wasiuczyńskiego. Z Ryśkiem Mosingiewiczem odtwarzaliśmy Szczepka i Tońka, wtedy pan Wasiuczyński, mocno już starszy pan, przy pomocy innych został wprowadzony na scenę, i usłyszałem bardzo piękne słowa: – Teraz będę mógł już spokojnie pójść do Szczepka i Tońcia i powiedzieć im, że mają w Polsce swoich następców! Niestety, coraz rzadziej spotykam takich ludzi, tych dobrze, bo w polskim Lwowie, urodzonych... Kogo poznał pan podczas swych wędrówek do Lwowa? We Lwowie odwiedzaliśmy starszych Polaków, tych, co tam pozostali, często w ich mieszkaniach. Pan by chciał usłyszeć nazwiska znamienitych Polaków, współczesnych Lwowiaków… Oni, Polacy, którzy tam zostali, ich dzieci, przyznający się do polskości, dziś tam mieszkający, ale nie tylko we Lwowie przecież, bo w całej Małopolsce Wschodniej, na całych Kresach, oni wszyscy są prawdziwie wielcy, godni szacunku i uwagi. My nigdy nie zrozumiemy tego, czego oni tam doświadczali w przeszłości, ale i dzisiaj. Proszę pana, to oni walczyli i walczą o polskość na Kresach! Pierwsza moja wizyta we Lwowie miała miejsce w 1975 r. Pojechałem tam z synem. Moi rodzice nigdy już nie wrócili w swe rodzinne strony. Zaproszenie dostaliśmy ze Stryja, od rodziny mojej żony. Wtedy zrobiłem dużo fotografii. W ówczesnym ZSRR nie wolno było robić zdjęć, a jeśli już się miało kilka filmów, to na granicy było się podejrzanym. Dlatego też w drodze powrotnej wiozłem rolki filmów spakowane w orzechach. A filmów w sklepach nie było. Żeby je wywołać, wysłało się je do Bydgoszczy, bo tylko tam obrabiano przeźrocza. Jak potem pokazywałem te zdjęcia rodzicom i wielu znajomym, chwilom wzruszeń i wspomnieniom nie było końca. Wśród tych zdjęć mam fotografię naszego teatru z pomnikiem Lenina, którego tam już na szczęście nie ma. A zdjęcie zrobiłem tylko dlatego, że w tamtym miejscu stał pomnik króla Jana III Sobieskiego, który od lat podziwiamy w Gdańsku. Miałem ze sobą polski plan Lwowa, przy kościele św. Elżbiety chciałem się jednak upewnić, czy stoję na rogu ulic Gródeckiej i Leona Sapiehy. Pytałem ludzi, oczywiście po polsku, czy to jest ten kościół. Chciałem go obejrzeć, bo tam była chrzczona moja siostra. Jedni odpowiadali po rosyjsku, że nie rozumieją, że nie wiedzą. W końcu zaczepiłem starszą panią, a ona piękną polszczyzną mówi: – Tak, to jest kościół św. Elżbiety. Proszę pana, ja już nie wiem, jak długo to tak będzie? Tu tyle ruskich, a naszych Polaków tak mało jest… Skąd się wzięła pańska lwowskość? Przecież pan urodził się w Bytomiu, na Śląsku. Nie zdążyłem się niestety urodzić we Lwowie. Czasami mówią do mnie: – A co ty tam o Lwowie możesz wiedzieć? Jak możesz mówić o tym mieście, śpiewać, bałakać, jak ty właściwie Ślązak, Hanys jesteś. To prawda, ja się już tutaj, w Bytomiu, urodziłem. Jerzy Michotek napisał mi w swej książce dedykację: Adaśkowi, który nie zdążył się urodzić jak trza, ale ma pochodzenie jak trza. Ale jak trza urodzili się moi rodzice. Tato – Roman pochodził z Sokala, mama – Maria z Krystynopola. Potem przenieśli się do Lwowa. Mój ojciec był kolejarzem. Po wojnie przyjechali do tej nowej Polski ze swoimi rodzicami. Pamiętam jeszcze to starsze pokolenie. Dziadek opowiadał mi o „babci Austrii”, jako że służył w wojsku ck Austrii, ponoć dosłużył się nawet jakiegoś stopnia wojskowego… Jak byłem chłopakiem, takim bajbusem, to nie bardzo chciało mi się słuchać tych opowieści. Takie sprawy mnie wtedy nie interesowały, a teraz nie ma już kogo o nie wypytać. Szkoda, bo taki kontakt z osobami wcześniej urodzonymi dużo daje. Natomiast to, co najcenniejsze, wychowanie patriotyczne, dostałem od rodziców. Mamusia była obdarzona talentem literackim, pisała wiersze. Była gospodynią domową, ale nawet podczas lepienia pierogów czy wałkowania ciasta nagle wszystko przerywała i wołała do mnie: – Adamku! Szybko, szybko, daj chemiczny ołówek – wtedy nie było długopisów – i kawałek kartki! I pisała wierszem, a to jakieś życzenia dla cioci czy z innych okazji, a Adaś to oczywiście potem recytował. Właśnie to spowodowało, że w miarę wzrastania i nasiąkania tą atmosferą nabierałem apetytu na Kresowość. A do tego udział w różnych szkolnych teatrzykach, jeszcze wtedy w szkole jasełka można było odgrywać. Bardzo dużo dało mi harcerstwo. Najpierw należałem do drużyny zuchów przy Szkole Podstawowej nr 13 im. Tadeusza Kościuszki. Później należałem do Szczepu Drużyn Artystycznych przy Miejskim Domu Kultury, a moja starsza siostra była nawet instruktorką harcerską. Potem, w Technikum Energetycznym, dosłużyłem się stopnia przybocznego, a jako dorosły i pracujący już, przed 25 laty, stworzyłem przy szkole podstawowej w Miechowicach 26. Drużynę Harcerską im. Andrzeja Małkowskiego, twórcy Harcerstwa Polskiego we Lwowie. Przejawy polskości, identyfikowania się z Kresami różnie wtedy w Bytomiu były odbierane. Utkwiła mi w pamięci groźba mojego kolegi z drugiej klasy: Jak będzie wojna, to ja pierwszy przyjdę z takim nożem na ciebie, tu pokazał, jak duży ten nóż będzie. Nie wiem, co u niego wywołało taką agresję wobec mnie? Może wiersze o polskości, które recytowałem, o tym Orle Białym, który każdy Polak z krwi i kości zna cię dobrze z twej czujności, zły jest Polak, co cię nie zna, że pochodzisz stąd do Gniezna, tyś prawnuczek orłów starych, którzy strzegli polskiej wiary, którzy strzegli polskich grodów, byli chlubą dla narodu. To fragment jednego z wierszy mojej mamy. A ten chłopak był Ślązakiem. W szkole pojawiał się sporadycznie, bo wyjeżdżali całą rodziną do Niemiec. ![]() Czy to był przypadkowy i pojedynczy wybryk? Różnie to bywało. W zakładach pracy też były konflikty. Kresowiaków miejscowi, czyli Hanysy, nazywali „tymi ze wschodu” albo „gorolami”. Nie było to najprzyjemniejsze. Pomału jednak to zróżnicowanie zanikało. Jedni przyzwyczaili się do drugich i tak trwa to aż do dzisiaj. Kiedy się pana słucha, odnosi się wrażenie, że pan, jeśli już nie ze Lwowa, to przynajmniej z terenów tzw. „wschodniej ściany” się wywodzi. Ten akcent, ta miękkość języka, w żaden sposób nie przypomina twardości języka polskiego, jakiego słuchamy na Śląsku! To też jest przyczynek rodziców i rodziny, wychowania. W domu tak mówiliśmy. Nie chcę mówić, że miałem przez to kłopoty, ale w szkole, w klasie były dzieci z różnych stron, a dzieci bywają okrutne. Mało tego, dopiero po latach, kiedy się spotykaliśmy, kiedy już można było mówić i przyznawać się do pochodzenia, wychodziło na jaw, że wielu moich kolegów ma też kresowe korzenie! Nie przyznawali się? A może nie wiedzieli o tym, bo rodzice – na wszelki wypadek – im tego nie mówili? Ten mój, rzeczywiście charakterystyczny, akcent, nasila się, kiedy mam koncerty i spotkania z Kresowianami. Występując na scenie, mówi pan i śpiewa we lwowskim bałaku. Przecież to nie jest pański język, musiał się pan go wyuczyć. Cały czas się uczę. Staram się słownik batiarów, czy lwowskiego bałaku, pogłębiać, poszerzać. Ale teraz nie jest to łatwe. Pan nie uwierzy, ale zaliczam się do grona niewielu, którzy w tak naturalny, spontaniczny sposób potrafią się w bałaku wypowiadać. Inaczej jest z moim kolegą Ryśkiem Mosingiewiczem, który jeszcze się tam, we Lwowie, urodził. W domu nasłuchał się tego bałaku i mówi zupełnie inaczej niż ja. Być może wiąże się to z tym, że moi rodzice, którzy we Lwowie byli jednak przybyszami, nie byli w stanie przekazać mi tego prawdziwego lwowskiego bałaku. Jakkolwiek, czuję się dobrze w tym lwowskim języku. Myślę, że wychodzi mi całkiem dobrze. Wielokrotnie spotykałem się z ludźmi, którzy na siłę chcieli bałak „odstawiać”, ale im to zupełnie nie wychodziło! Choćby Stasiu Wielanyk, który śpiewa piękne warszawskie piosenki i jest w tym mistrzem. Nie powinien jednak udawać lwowskiego bałaku! Ja uwielbiam bałak. We Lwowie są jeszcze ludzie, którzy przepięknie potrafią mówić w bałaku. Tworząc program, skąd pan czerpie teksty? Czy pisze pan także?
Nie, ja nie piszę. Ja składam teksty już istniejące w cały program. Opieram się na tym, co jest. Sięgam do tekstów Tolka Szolgini. Do wielu utworów muzycznych proszę o dopisywanie tekstów, aby trochę te programy osiadły w naszej rzeczywistości. Na przykład: Kołakowski napisał piękną piosenkę Pocztówka z Wrocławia, w której porównuje Wrocław ze Lwowem. Ja poprosiłem o napisanie piosenki Odpowiedź na pocztówkę z Wrocławia, gdzie śpiewam: Z Bytomiem los przyszło związać, tu mój potomek dorasta, według paszportu – to Ślązak, a serce z tamtego miasta, z lekcji historii nic o nim nie wie… etc. Ludzie słuchają, wzruszają się, są zadowoleni, a my szczęśliwi. Teksty dopisują też Ryśkowie: Mosingiewicz i Gerliński, czasami Jędrek Jaworski. Dialogi Szczepcia i Tońka też są oryginalne, choć skracane. W oryginale trwają nieraz po kilkanaście minut, ale przekonałem się, że te, a także inne napisane np. przez Juliusza Petry, nie straciły swej aktualności. Jak reagowali i reagują ludzie, którzy przychodzą na koncert i nagle słyszą swą lwowską mowę? Reakcje były i są przecudowne. Po koncercie zawsze wychodzimy do ludzi, żeby z nimi porozmawiać. Nie zapomnę takiej babci, kiedy po koncercie w Kłodzku wyszliśmy do ludzi i koło szatni zaczęliśmy jeszcze śpiewać. A ona przyniosła nam taki napis: Tońku i Szczepku wiecznie żywi! I wtedy nam się przypomniało o jednym takim też wiecznie żywym... Śmiechu było co niemiara! Podeszła do mnie i mówi takim wzruszonym głosem: – Tońku, żeby ci Matka Boska dała zdrowie, a Pan Bóg wiele łask! I wtedy powiedziałem: – Gdyby ktoś dał mi wybór, milion do kieszeni albo te życzenia od pani, to ja bym wybrał te życzenia, bo one tyle mi szczęścia, radości i satysfakcji dają. Proszę podać jakieś lwowskie miejsca w Bytomiu, gdzie spotykają się Kresowianie. Aktualnie istnieje Klub Kresowian przy ul. Moniuszki. Przed laty wyszedłem z inicjatywą organizowania „Kresowych obiadów czwartkowych” w restauracji Jana Pietrzaka na ul. Podgórnej. Raz w miesiącu organizowaliśmy spotkania. Właśnie tam po raz pierwszy ściągnąłem z Krakowa Wojtka Habelę i Jana Petry. Jedno z takich spotkań w całości poświęcone było ojcu Janka – Juliuszowi Petry. Po jakimś czasie musieliśmy zmienić miejsce, ale to nastąpiło już po rozstaniu się z „Pacałychą”. W nowym miejscu nie było już tego klimatu. Byliśmy my i oni... Czasem było tak, że ludzie przechodzili obok restauracji, zaglądali, ale nie wchodzili... A ja tam przeźrocza z Kresów wyświetlałem, śpiewaliśmy, bawiliśmy się... To była wielka zasługa restauracji, której zależało, by kresowe środowisko skupić na spotkaniach. Kiedy musieliśmy wprowadzić opłaty za wstęp, to liczba zainteresowanych znacznie zmalała. W końcu przerwaliśmy organizowanie spotkań, bo koszty znacznie przekroczyły wpływy i właściciele restauracji nie mogli już dopłacać. Innym miejscem jest Klub Kresowian, znajdujący się kilkadziesiąt metrów od tej restauracji, obecnie działający w innych strukturach niż TMLiKPW. Od jakiegoś czasu mieści się tam Światowy Kongres Kresowian, którego prezydentem jest pan Skalski. Kiedyś rzeczywiście na te Zjazdy Kongresu przyjeżdżali Kresowianie z całego świata! Panie Adamie, smutno pan zabrzmiał, a przecież Bytom stoi na węglu i na Kresowianach... Cała linia kolejowa od Przemyśla na zachód przepełniona jest Kresowianami. To taka Kresowa Droga. Dzięki koncertom poznawałem ludzi, którzy działali w oddziałach TMLiKPW. Wówczas wszyscy chcieli być razem, spotykać się. Z czasem jednak ta wspólnota zaczęła się łamać, kruszyć. Nie potrafię powiedzieć dlaczego? Czasem ambicje ludzkie przewyższają to, co powinno być celem. Te nasze Kresy, ten kochany Lwów są przytłaczane przez małe ludzkie ambicje. Na pewno słyszał pan o prof. Edwardzie Prusie, historyku, autorze książek historycznych dotyczących Kresów… Ostatnio takie rozbieżności powstały przy tworzeniu Instytutu Kresowego. Kiedy rozmawiałem z płk. Niwińskim, jednym z założycieli tego instytutu*, powiedział: – Panie Adaśku, no jak tu doprowadzić do jedności, bo przecież w tym jest siła! Są liderzy naszych środowisk, którzy nie siądą ze sobą do jednego stołu! Nie chcą i nie będą rozmawiać ze sobą! To przykre. Każdy z nich mówi niby o ważnych sprawach, podkreśla, jak ważna jest jednomyślność, ale potem, gdy trzeba tę jednomyślność pokazać przy podejmowaniu decyzji, to zaczynają się spory. To najbardziej mnie boli. Swego czasu odbywały się zjazdy Kresowian w Częstochowie. Cała Polska tam przyjeżdżała! Było to piękne! Potem, z różnych powodów, porobiły się skupiska wrocławskie, bytomskie i wiele innych, które przestały pojawiać się w Częstochowie. I tak jest do dzisiaj... Nie ma jedności... Oczywiście. I trudno jest się zebrać, by wspólnie występować o powstawanie pomników czy powołanie Muzeum Kresowego. A takie już dawno mogło i powinno powstać. Bardzo mnie ucieszyła wiadomość, że w końcu powstanie w Warszawie Muzeum Katyńskie. A tak bardzo by się prosiło Muzeum Kresowe. Przecież, jeśli tego nie wymuszą Kresowianie, to nikt nigdy nie powoła takiej instytucji! Widziałem wiele wystaw, samozwańczych muzeów opartych na własnych zbiorach Kresowian. Czasem rozmawiam z ludźmi, którzy chętnie przekazaliby te cenne rzeczy w odpowiednie ręce. Pytam, dlaczego nie chcą przekazać do Zarządu Głównego czy kół TML. Ale tu ludzie pewnie w przeszłości mieli złe doświadczenia, bo mówią: – A co ja będę do nich przekazywał, przecież nie mam pewności, czy ktoś sobie tego nie sprzeda na giełdzie staroci… Sam niejednokrotnie spotkałem się z takimi rzeczami, które kupowałem m.in. we Wrocławiu na starociach, rzeczy, które tak mocno związane były z Kresami. I to nieprawda, że te starocie ludzie wyrzucą w końcu na śmieci. Wielokrotnie słyszałem, że po śmierci takich nobliwych Kresowian, zanim oficjalne archiwa czy muzea dotarły do rodziny zmarłego, by zorientować się, co takiego pozostawił po sobie, to prawie nic już nie było, bo różni tacy z bożej łaski kolekcjonerzy byli szybsi i wcześniej „zaopiekowali” się tymi pamiątkami rodzinnymi. Wspomniał pan nieżyjącego już prof. Edwarda Prusa... On miał ambicje polityczne i to go chyba zgubiło. To był bardzo ważny człowiek dla Kresowian. Dokumentował m.in. walki drużyn harcerskich, które broniły polską ludność w walce z bandami UPA. Tyle wydanych książek, taka wiedza na temat dramatycznych dziejów Kresów... Był okres bardzo wielkich przyjaźni Kresowian z prof. Prusem, a potem przyszedł czas, że jacyś ludzie zrywali plakaty informujące o jego wykładach. Skąd takie zachowanie wobec niego się brało? Jako kabaret jeździliśmy na spotkania promujące kandydatów do rad miejskich, wojewódzkich czy Sejmu – przede wszystkim Kresowian. I nagle ktoś zaczął manipulować naszymi wyjazdami: tu możemy jechać, a tam nie możemy... To spowodowało, że ludzie zaczynali spoglądać na siebie podejrzliwie. I tak też było z prof. Prusem, który odważył się kandydować do Sejmu. I narobił sobie wrogów... Zakończmy tę rozmowę czymś sympatyczniejszym. Pańska mama napisała piękny wiersz na powitanie Ojca św. Jana Pawła II: Witaj, Ojcze Święty, Pielgrzymie nasz drogi, z dalekiego Rzymu jedziesz w nasze progi, by spojrzeć na swoich kochanych rodaków, na starych i młodych szczęśliwych Polaków. O szczęśliwa ziemio i szczęśliwy ludu, bo dzisiaj doznajesz tak wielkiego cudu, jak Cię witać, Ojcze, jakimi słowami, gdy na polskiej ziemi stoisz razem z nami. Za tak wielki zaszczyt dzięki Ci bez miary, do stóp Twych składamy z serca swe ofiary, niech z serc naszych płynie hymn z wielką radością, dla Ciebie, Ojcze Święty, dziecinną ufnością. Dziś niebo i ziemia razem są złączone, wszyscy zwróćmy oczy w tę radosną stronę, tam dwie matki stoją zwrócone do siebie, jednej syn na ziemi, a drugiej jest w niebie... Serdecznie dziękuję Panu za rozmowę. * Kolejny Instytut Kresowy tworzony w Warszawie nie żadnego związku z pierwszym projektem Instytutu, w którego program angażuje się nasza redakcja w oparciu o Muzeum Niepodległości w Warszawie, a także – do niedawna – o zarząd krajowy stowarzyszenia „Wspólnota Polska” (patrz s. 3 w tym numerze). |