Strona główna O nas Kwartalniki Rozmowy Sylwetki Słownik Archiwalia Publikacje Wydawnictwa
Kontakt

ul. Piłsudskiego 27,
31-111 Kraków
cracovialeopolis@gmail.com

Facebook

ROZMOWY

Wszystkie | 1995 | 1996 | 1997 | 1998 | 1999 | 2000 | 2001 | 2002 | 2003 | 2004 | 2005 | 2006 | 2007 | 2008 | 2009 | 2010 | 2011 | 2012 | 2013 | 2014 | 2015 | 2016 | 2017 | 2018 | 2019 | 2020 | 2022
Sortuj alfabetycznie | Sortuj numerami

Z Bolesławem i Wiesławem Opałkami rozmawia Janusz M. Paluch

[4/2010]

 
Proszę opowiedzieć, jak to naprawdę było na tej granicy, bo już zaczynają tworzyć się legendy – nie o wyjeździe rodziny Opałków do Lwowa, a o zajeździe Opałków na Lwów?
Bolesław Opałek: W ramach naszych spotkań rodzinnych – a były już trzy takie zjazdy – zorganizowaliśmy w roku 2005 wspólny wyjazd do Lwowa. Jedni byli tam po raz pierwszy, dla innych była to okazja do wspólnego odwiedzenia miejsc tak ważnych dla rodziny Opałków. Właściwie nie zdarzyło się nic szczególnego. Na granicy zameldowało się osiemnastu potomków naszego rodu, co wzbudziło niemałe zdziwienie i podejrzenie służb granicznych. Co brali do kontroli paszport, to Opałek! Nie ukrywali zaskoczenia, pewnie dokładniej sprawdzali paszporty, ale po wyjaśnieniach najazd Opałków na Lwów stał się dla nich naturalny i zaciekawienie zdominowało podejrzliwość. A Opałkowie szczęśliwie dotarli do swego ukochanego miasta. Zobaczyli najważniejsze dla nich miejsca i już w drodze powrotnej rozmawialiśmy o ponownym wspólnym wyjeździe.

Rozumiem, że zainteresowania historią rodziny nie są przypadkowe, pana ojciec – Mieczysław Opałek – był przecież jednym ze znanych lwowskich bibliofilów.
BO: Naturalnie, zainteresowania ojca nie mogły nie mieć wpływu na mnie. Zawsze interesowałem się Kresami, naszym pochodzeniem, historią, w której sam byłem zanurzony. Ale to dopiero mój syn jest tym jedynym kronikarzem rodziny, który dotarł do chyba wszystkich informacji o Opałkach i zgromadził dokumenty rodzinne. W końcu opracował je i powstała swoista kronika Opałków. Nie zamierzamy tego materiału publikować, bo to przecież nasze rodzinne sprawy i zapotrzebowania na druk większej liczby egzemplarzy książek nie byłoby. Dla krewnych zrobimy kserokopie lub przekażemy im w formie zdygitalizowanej, na płytce CD.

Proszę zatem opowiedzieć o korzeniach swojej rodziny. Czy Opałkowie pochodzą ze Lwowa?
BO: W tym miejscu muszę powołać się na książkę mojego ojca Mieczysława Opałka O Lwowie i mojej młodości. Opisał tam początki rodziny, dotarł do naszego lwowskiego protoplasty, Piotra. Ojciec przedstawia hipotezę, że Piotr przybył do Lwowa po upadku powstania kościuszkowskiego, na co niestety nie ma dokumentów. Swe domniemanie oparł na znanych sobie dokumentach pochodzących z Królestwa, w których występowało nazwisko Opałek. Pamiętajmy, że jest to okres, kiedy we Lwowie znalazło schronienie wielu, którzy w tym powstaniu uczestniczyli. Już z istniejących dokumentów wiemy, że Piotr ożenił się z Katarzyną Morawską. Z tego związku pochodziło jedyne dziecko. Był to Antoni, urodzony w 1811 r. Ojciec obala w swej książce wywody m.in. Ludwika Feigla, autora broszury Sto let českoho života we Lwowe, który przypisywał naszemu nazwisku korzenie czeskie. Ojciec zarzucał mu zbyt pochopnie wyciągnięte wnioski z błędnych zapisów łacińskich i niemieckich.

Czy wiadomo czym zajmował się Piotr Opałek?
Wiesław Opałek: Z zapisków rodzinnych wynika, że Piotr pracował w szpitalu miejskim. Nie był lekarzem. W tamtych czasach szpital to był raczej rodzaj przytułku. W XIX wieku szpitali było bardzo mało, dopiero w II połowie XIX w. zwiększyła się liczba lekarzy i zaczęły powstawać szpitale. W tamtych czasach we Lwowie było wielu weteranów powstańczych, inwalidów, a także zwykłych ludzi bez żadnej opieki. Czym w tym szpitalu zajmował się Piotr, nie wiadomo dokładnie. Czy był sanitariuszem, stróżem, a może portierem, nie można stwierdzić.
BO: Informacje o nim znalazł mój ojciec w szematyzmach miejskich.

To może o ich synu Antonim coś więcej wiadomo?
WO: O Antonim wiemy, że przerwał naukę w szkole i zaciągnął się do armii austriackiej, do artylerii. Służył 9 lat i 7 miesięcy! Trzeba pamiętać, że obowiązkowa służba w artylerii trwała wówczas 7 lat. Nie wiemy, co robił w wojsku ani gdzie stacjonował. Miał jednak szczęście, bo jego służba przypadła na okres, w którym Austria nie prowadziła żadnej wojny. Może dzięki temu przeżył i wrócił do Lwowa…
BO: Po powrocie podjął pracę w Urzędzie Miasta Lwowa, w miodosytni, ale później pełnił już funkcje urzędnicze. Ożenił się z córką kupca lwowskiego o niemieckich korzeniach, który nazywał się Piotr Veit, spolszczył nazwisko na Fait, dając swej córce Amalii polskie patriotyczne wychowanie. Antoni i Amalia prowadzili bliżej nieokreślone interesy. Zamieszkali w domu ojca Amalii, którego połowę odziedziczyli w spadku. Mieli jednego syna Józefa, czyli mojego dziadka, który urodził się w 1847 r. Odwiedzamy jego grób na Cmentarzu Łyczakowskim. Udało mi się odnaleźć ten grób i odnowić. Był bardzo zniszczony po tym, kiedy musieliśmy opuścić Lwów w 1944 r. Co prawda jego nagrobek obecni gospodarze przesunęli nieco, niszcząc przy okazji krzyż i rozbijając zdjęcie porcelanowe i napis na nagrobku, który był już prawie niewidoczny. W tym miejscu jest pochowana również jego żona i moja najstarsza siostra, która zmarła w 1918 roku, oraz nowo narodzone dziecko mojego najstarszego brata. Były tam cztery groby, które zostały zniszczone przez obecnych gospodarzy.

Kim był Józef?
WO: Znowu był jedynakiem! Jako 16-letni chłopiec poszedł do powstania styczniowego. Walczył w oddziałach Leona Czachowskiego i Józefa Wysockiego. Brał udział w bitwie pod Radziwiłłowem i pod Potokiem. Jest odnotowany przez Józefa Białynię-Chołodeckiego w księdze pamiątkowej powstania styczniowego (Księga Pamiątkowa opracowana staraniem Komitetu Obywatelskiego w czterdziestą rocznicę powstania 1863 i 1864 r.), wydanej w 1904 r. we Lwowie. Z powstania wrócił z braćmi swojej przyszłej żony Pauliny, Janem i Józefem Malcami. Nie byli jednak razem w tych samych oddziałach. Jan został złapany i wywieziony na Syberię. Wrócił stamtąd po kilku latach w stanie krytycznym i szybko zmarł w wieku 37 lat. Ten drugi, Józef, miał we Lwowie zakład produkujący garnki. Ciekawa pamiątka pochodząca z tamtych czasów to obraz. Przedstawia białego niedźwiedzia w koronie rosyjskich carów, pochylonego nad powaloną kobietą w gronostajowych szatach, która symbolizuje Polskę. Obraz pochodzi z rodziny Malców i jest w naszej rodzinie już od 140 lat! Obecnie wisi w domu kuzyna Witolda w Hamburgu.

Wiadomo kto go namalował?
BO: Nie, to raczej anonimowy autor. Wiadomo jednak, że kopia tego obrazu wisiała w ratuszu lwowskim. Mój syn, mając 2–3 lata, przebywając u dziadka Mieczysława w Rytrze – ojciec tam mieszkał kilka lat – spał w pokoju, w którym wisiał ten obraz. Budził się czasami w nocy z płaczem. Ale i potem mu się to zdarzało, cały czas miał przed oczami ten obraz. Bał się go.

Wróćmy jednak do dziejów Józefa i jego dzieci... Czym się zajmował po powrocie z powstania?
WO: Był nauczycielem, pracował w kilku lwowskich szkołach. W końcu został dyrektorem szkoły im. Szaszkiewicza z ruskim językiem nauczania. To była filia szkoły św. Anny. Dziadek Mieczysław był uczniem tej szkoły. Austriakom nie przeszkadzało, że pradziadek był powstańcem. Co ciekawe, Józef ukończył austriacki kurs oficerski, żeby kiedyś przydać się w wojsku polskim. Dostał stopień zawodowego porucznika, ale już mu się to nie przydało. Nie doczekał wolnej Polski. Zmarł młodo w 1896 r., miał zaledwie 50 lat. Jego żona Paulina przeżyła go trzynaście lat. Są razem pochowani. Mieli dziesięcioro dzieci. Pięcioro zmarło we wczesnym dzieciństwie; wtedy panowały różne zarazy, dwoje zmarło na szkarlatynę. Pięcioro dzieci przeżyło: Mieczysław – mój ojciec, Tadeusz, Józef Romuald, Stanisława i Antonina, która też młodo zmarła. Była nauczycielką. Wszyscy mieszkali we Lwowie. Dopiero okres I wojny światowej spowodował pierwsze rozproszenie się rodziny. W 1914 roku rodzina Mieczysława była na wakacjach w Bieczu. Ponieważ Lwów był wówczas zagrożony przez wojska rosyjskie, chcieli z Biecza oddalić się od Lwowa, od linii frontu i pojechać do Zakopanego. Tymczasem pociąg zamiast do Zakopanego został skierowany do Wiednia. Tym sposobem rodzina Mieczysława z trójką dzieci znalazła się w Wiedniu. Jak wrócili? Nie wiadomo. Babcia Waleria z dziećmi przyjechała do Krakowa, a następnie mieszkała w Nowym Sączu. Mieczysław Opałek trafił prawdopodobnie do Krakowa, gdzie wstąpił do Legionu Zachodniego. Jako niezdolny do służby frontowej rozkazem z 17 IX 1915 skierowany został do Departamentu Wojskowego Naczelnego Komitetu Narodowego w Piotrkowie, a później rozkazem Komendy Legionów z 24 XI 1917 r. przeniesiony został do Archiwum Wojskowego Legionów Polskich w Krakowie. Bliżej niesprecyzowany okres rodzina dziadka spędziła w Nowym Sączu. 16 lutego 1918 r. dziadek został internowany w obozie w Witkowicach pod Krakowem, skąd zwolniono go po rozwiązaniu Polskiego Korpusu Posiłkowego w marcu 1918. Po przebytej chorobie został skierowany do „lekkiej służby” – kierował akcją tworzenia „tarcz legionowych”, z których dochody obracano na zaopatrzenie legionistów – inwalidów.

Czy rodzina Opałków zaznaczyła swój udział w obronie Lwowa w latach 1918–1920?
BO: Tak, Mieczysław dość późno się włączył do tej obrony, bo 11 grudnia 1918 r. Opowiadał, że będąc w artylerii brał udział w działaniach dalekosiężnych, poza Lwowem. Ale brat ojca, Józef Romuald, był zaangażowany bezpośrednio w obronę Lwowa. Był odznaczony Krzyżem Obrońców Lwowa i odznaką „Orlęta”. Nie mamy jednak dokładnych informacji o jego udziale, ale w trzecim tomie wydawnictwa Obrona Lwowa widnieje jego nazwisko. Drugi brat ojca, Tadeusz, walczył w Legionach. Po wojnie przez długi czas przebywał w szpitalach, ponieważ w trakcie jednej z bitew stracił oko. Natomiast ważną osobą, która wyraźnie zaznaczyła swój udział w walkach o polski Lwów, był bratanek mojej babci ze strony mamy. Nazywał się por. Aleksander Zborzyl-Mirecki. Nazwisko Mirecki przybrał podczas obrony Lwowa. Spoczywa na Cmentarzu Obrońców Lwowa. Był dowódcą plutonu zajmującego się działaniami przeciwko karabinom maszynowym. Są nawet informacje, że zdobył ich aż dwanaście. Został ranny pod Stryjem i przewieziony do szpitala w mieście Szczerzec, gdzie umarł w grudniu 1918 r. Odwiedzamy go zawsze na Cmentarzu Orląt Lwowskich. Jest pochowany w kwaterze dowódców.

Porozmawiajmy teraz o Mieczysławie Opałku, kim był i czym się szczególnie zasłużył dla Lwowa.
BO: Ojciec był bibliofilem znanym i cenionym we Lwowie. Po wojnie znany był głównie jako autor książki Ze wspomnień bibliofila, wydanej w 1963 r. przez Ossolineum. Mieszkał wówczas w Nowym Sączu, gdzie zmarł w 1964 r. i tam jest pochowany. Edytowało ją Wydawnictwo Ossolineum w bardzo niskim nakładzie. Dlaczego o tym mówię? W latach 80., kiedy można już było pisać o Lwowie, Ossolineum zwróciło się do mnie z propozycją drugiego wydania tej książki. Oczywiście propozycję przyjąłem. Zaczęły się konkretnie rozmowy i ustalenia. Zaproponowałem dr. Andrzejowi Zielińskiemu, który prowadził dział pamiętnikarstwa w Ossolineum, poszerzenie tej książki o dodatkowe materiały, łącznie ze zmianą tytułu na Ze wspomnień lwowskiego bibliofila. Dodałem słowo „lwowskiego”, żeby to uszczegółowić, i zaproponowałem uzupełnienie tej książki o bibliofilskie druki lwowskie. Zapadła zgoda. Dołączyłem jeszcze poemę O sławetnym zakonie bibliofilskim, tegoż orderach, tytułach poema napisane przez Mieczysława Opałka – Lwowczyka, którą ojciec wydrukował, tylko w 30 egzemplarzach, dla członków rady przy stowarzyszeniu bibliofilskim. Zaproponowałem także zmianę ikonografii. Dr Zieliński opracował też biografie lwowskich bibliotekarzy i ludzi związanych z książką, a oprócz tego zaproponował wydanie pamiętnika ojca, którego rękopis znajdował się w Ossolineum. Pamiętnik, obejmujący 20 pierwszych lat życia Mieczysława, do 1901 r., został wydany jako pierwszy w 1987 r. i nosi tytuł O Lwowie i mojej młodości. Tymczasem pan Andrzej Zieliński zachorował ciężko na serce, a Wydawnictwo Ossolineum zaczęło upadać. W związku z tym zwróciłem się do Ossolineum o przekazanie przygotowanych materiałów do książki ojca. Wydałem ją w Rzeszowie w 2001 r. Jedną z książek ojca wydali także Ukraińcy we Lwowie, bez mojej wiedzy i zgody. Kilkanaście lat temu znajomy lwowianin mieszkający w Krakowie poinformował mnie, że będąc we Lwowie zauważył w księgarni nazwisko ojca na współcześnie wydanej książce Na szczerbatym lwowskim bruku. Taki tytuł nadało książce Obrazki z przeszłości Lwowa, która ukazała się przed wojną w serii Biblioteka Lwowska, ukraińskie wydawnictwo „Piramida”. We wstępie napisanym przez Larisę Andrijewską wyczytałem, że autor pochodził z polsko-ukraińskiej rodziny lwowskiej, a w 1945 roku wyjechał w ramach Akcji Wisła i zamieszkał we Wrocławiu! Co za absurd! Napisałem natychmiast pismo do ambasady ukraińskiej w Warszawie, do ambasady polskiej w Kijowie i do konsulatu polskiego we Lwowie oraz do wydawnictwa „Piramida” z protestem i żądaniem zamieszczenia sprostowań. Poza tym zakwestionowałem wydanie książki bez mojej wiedzy i zgody, którą wydali niezgodnie z przepisami, które również Ukraina powinna przestrzegać. I okazuje się, przynajmniej w tym wypadku, przestrzega! Zażądałem sprostowania na łamach gazet lwowskich, zapłaty honorarium, zgodnie z prawami spadkowymi moimi i moich bratanków. Po trzech miesiącach dostałem z Wydawnictwa „Piramida” list z przeprosinami i wyjaśnieniami, że nie wiedzieli o rodzinie Mieczysława Opałka żyjącej w Polsce. Po jakimś czasie przesłano mi dwie gazety, na których łamach sprostowano wszystkie nieprawdy o moim ojcu. Oprócz tego zwrócili się do wszystkich, którzy zakupili tę książkę, aby zgłosili się do redakcji wydawnictwa po odnośne sprostowania. Takie sprostowania zostały wklejone na ostatnich stronach w każdej niesprzedanej książce ojca. Zapłacili też należne tantiemy.

To bardzo profesjonalne i rzeczowe podejście Wydawnictwa „Piramida” do praw autorskich.
BO: Zachowali się z pełną kulturą, nawet życzenia świąteczne zawsze na pięknych drukach otrzymywałem.
Mieczysław Opałek i Franciszek Biesiadecki na lwowskiej ulicy, 1932 r.
Czy pana dziadek zdradził tajemnicę swych bibliofilskich zainteresowań?
WO: Zagłębiając się w jego wspomnienia przeczytałem, że dziadek chodząc do szkoły mijał ulice, na których były antykwariaty i składy bukinistów. Dlatego właśnie to go tak zainteresowało. W Kronice rodzinnej zapisałem: …od września 1893 roku, został prawdziwym gimnazjalistą w Gimnazjum Franciszka Józefa przy ulicy Batorego. Wówczas otworzył się przed Mieczysławem nowy świat. Kto wie, czy to nie ów przypadkowy w końcu wybór miejsca, codziennej trasy, spowodował skutki uboczne, które z czasem stały się solą Jego życia. Ulica Batorego obfitowała w sklepy z używanymi podręcznikami szkolnymi i jak zauważył sam „zainfekowany”, mogła śmiało nosić nazwę ulicy Antykwarzy. Nazwiska, które w późniejszym obcowaniu z książką stały się najmilszym dźwiękiem: Jakub Bodek, Karol Clara, Aron Menkes, Stanisław Kohler, później Gorne, Rubin, Hölzel, Dawid Igel, Zygmunt Igel (ojciec Dawida) przewijały się w ważnych literackich pracach Dziadka Mieczysława z lat późniejszych – Sto trzydzieści lat wśród książek (Lwów 1928), czy sztandarowej – Ze wspomnień bibliofila (Wrocław 1960).
Z tego okresu i zainteresowań przyrodniczych (botanika była przedmiotem ulubionym), pochodzą pierwsze zbiory zielników robionych na potrzeby szkolne, ale też zatliła się pierwsza iskierka kolekcjonerska (choć dosadniej byłoby powiedzieć „manelarska”). Chorobliwe zbieractwo szpargałów „na pamiątkę”, lub pod hasłem „bo to się może kiedyś przydać” obserwuję w naszej rodzinie od niepamiętnych czasów. Z kolekcjonerskiej pasji zbierania kluczy, kłódek, kółek i przeróżnych papierzysk, zaczęły zapełniać się pierwsze półki zalążka biblioteczki. Dwunastoletni Miecio nie wiedział jeszcze, że oto zakochuje się w zadrukowanych stronnicach na całe życie.
Mój pociąg do książek, tęsknota za nimi i żarliwe pragnienie ich posiadania rozwijały się w łączności z nauką języka polskiego, pod wpływem i działaniem profesora Hahna, który później ujawnił jako wybitny bibliograf wielkie własne zainteresowanie dla świata książki polskiej, owocującej urodzajnie w klimacie natchnień poetów i władców pięknego słowa, we wnikliwych dociekaniach badaczy, w konkluzjach ludzi nauki” – pisał Dziadek w swoiście młodopolskim stylu. Ta fraszka wyjaśnia wybór życiowej drogi i życiowej pasji dziadka:
…W mundurek gimnazjalny
Przyodzian, żak-jegomość,
Robiłem z mnóstwem książek
Najmilszą mi znajomość…

A gdzie wtedy mieszkał?
WO: W tamtych młodzieńczych czasach na Placu Smolki. Jako 15-latka zapisano go do Seminarium Nauczycielskiego. W pewnym momencie wyrzucono go ze szkoły. Wcześniej z gimnazjum został „relegowany” za wagary i wstręt do języka greckiego, a później z Seminarium przez – jak sam to określił – pewną lekkomyślność i płochość, a konkretnie „przez powab ócz pewnej Maniusi”, którą przedkładał ponad obowiązkowe zajęcia szkolne. Ale później wrócił. W czasie, kiedy nie chodził do szkoły zajmował się malowaniem obrazów, bo taki jakiś miał wówczas artystyczny okres w swoim życiu. Bardzo dużo czytał, chodził do Ossolineum do biblioteki, zapoznawał się z nowościami literackimi. A w Seminarium Nauczycielskim działały kółka uczniowskie, gdzie zetknął się z ludźmi, którzy interesowali się literaturą i książką. Taki był początek jego literackich zainteresowań. Wtedy też zaczęło się zbieranie książek, które weszło mu w krew na całe życie. Po ukończeniu seminarium, kiedy został nauczycielem, zaczynał być już znany w świecie bibliofilskim i wśród młodych literatów. Pierwsze próby literackie nastąpiły za czasów seminaryjnych, a debiut na łamach Tygodnika Narodowego w listopadzie 1900 r. W późniejszym czasie zaowocowało to znajomością z Franciszkiem Biesiadeckim i innymi znanymi postaciami kultury Lwowa. Należał też do grona założycieli w 1925 r. Towarzystwa Miłośników Książki we Lwowie, którego był sekretarzem. W jego gremium były takie postaci jak jego pierwszy prezes Jan Kasprowicz, poeta, profesor i rektor uniwersytetu lwowskiego, Jan Parandowski, wspomniany już Franciszek Biesiadecki, który został prezesem Towarzystwa po śmierci Kasprowicza, czy Rudolf Kotula – dyrektor Biblioteki Baworowskich.
BO: Pamiętam pana Biesiadeckiego, kiedy w latach 30-tych odwiedzał rodziców. W domu bywali też inni znani ludzie, jak pan Mękicki, pan Semkowicz – słynny we Lwowie introligator, a zarazem bibliofil. Ojciec w 1936 r. został odznaczony Srebrnym Wawrzynem Polskiej Akademii Literatury, a po wojnie odmówiono mu przyjęcia w poczet członków Związku Literatów Polskich.

Wróćmy do pisarstwa Mieczysława Opałka. Poezja towarzyszyła mu przez całe życie, skoro w 1945 roku powstał jakże piękny wiersz, czy realizowane w 1946 r. w Przeworsku spektakle teatralne dla dzieci. Były utwory wierszowane, bajki dla dzieci. Czy kiedykolwiek były opublikowane?
WO: Dziadek pisał utwory, które były wykorzystywane podczas uroczystości szkolnych. Były to wiersze patriotyczne, które mogły być wygłoszone przez uczniów z okazji święta 3 Maja, 11 Listopada, rocznicy śmierci Marszałka Piłsudskiego i inne tego rodzaju, jak Wierszowane abecadło. Tak więc trudno, by te utwory, znalazły się w bibliografii dziadka.
BO: O Marszałku Piłsudskim ojciec pisał dużo. A Wierszowane abecadło napisał podczas okupacji niemieckiej. Wtedy nie było przecież żadnych dziecięcych ­książeczek wydawanych po polsku. Wierszowane abecadło zostało wydane w ­podziemiu, w konspiracyjnej lwowskiej drukarni Kowalskiego.
Jeśli mowa o jego twórczości dla dzieci, to ojciec w Szkole im. Marii Magdaleny rozwinął teatrzyk szkolny i dla niego pisał różne utwory. Między innymi napisał taki utwór: Był cudny dzień 3 Maja. Występowaliśmy z tym nawet na deskach Teatru Wielkiego we Lwowie. Mnie zwykle przyznawano ważne role jako synowi dyrektora. Grałem tam zwiastuna, który się zjawiał w dworku szlacheckim i opowiadał o uchwaleniu Konstytucji 3 Maja. Było też takie ważne wydarzenie, już niepublikowane, ale ważne. W 1937 roku przyjechał do Lwowa minister oświaty Świętosławski i minister oświaty z Rumunii, profesor Konstanty Angelescu. Nasza szkoła, jako wzorcowa, została wytypowana do wizytacji przez ministrów. Ponieważ ojciec był dyrektorem, to ja zostałem przez niego wyznaczony do ich przywitania. I powitałem ich, najpierw Świętosławskiego w języku ojczystym, a dla tego rumuńskiego ministra napisano mi przemówienie po rumuńsku. Kilka zdań, ale wygłosiłem to po rumuńsku. Ten minister chyba pomyślał, że język polski jest podobny do rumuńskiego, bo na pewno mój rumuński nie był najlepszy, chociaż ten lektor zaznaczył mi wszystkie akcenty. Potem w nagrodę dostałem od kuratora Gadomskiego Trylogię Henryka Sienkiewicza z dedykacją: Uczniowi klasy VII Bolesławowi Opałkowi za wygłoszenie pięknego przemówienia. Tylko ta karta z dedykacją została z Trylogii, która przez lata używania rozsypała się.

Pana ojciec był ostatnim polskim dyrektorem Szkoły im. Marii Magdaleny we ­Lwowie?
BO: Tak, do początku 1940 roku. W styczniu, może lutym, za okupacji sowieckiej, został zwolniony. Ukrainiec został dyrektorem, ojciec został bez pracy. Bieda w domu była wielka. Sprzedawaliśmy wszystko, co było w domu, meble, dywany, kilimy, żeby w ogóle przeżyć. Z moich osobistych rzeczy sprzedany został zegarek otrzymany na chrzcie i rower. Do 1941 roku byliśmy strasznie wyniszczeni. Po wejściu Niemców, wyjechaliśmy, z mamą i siostrą do brata, do leśniczówki pod Przeworskiem. Byliśmy kompletnie zrujnowani finansowo, chcieliśmy także podratować nadwątlone zdrowie. Ojciec został we Lwowie, bo pilnował mieszkania i swego skarbu, którym była biblioteka. Pod koniec 1942 roku wróciliśmy do Lwowa.

Nie możemy w tej opowieści pominąć pańskich wspomnień lwowskich. Wszak urodził się pan i dorastał we Lwowie!
BO: Urodziłem się na Łyczakowie, przy ulicy Piaskowej w 1925 roku. Przez 4 lata, od I do IV klasy, chodziłem do szkoły św. Antoniego, niedaleko domu. Między innymi moim kolegą z klasy był Zbyszek Herbert. I Jerzy Ragankiewicz – później znany lekarz w Świeradowie. W tym czasie, w 1934 roku, ojciec został dyrektorem szkoły im. Marii Magdaleny. Wcześniej był dyrektorem szkoły im. Piramowicza. Przystąpił jednak do konkursu na dyrektora szkoły Marii Magdaleny, który wygrał. Po 2–3 miesiącach przeniósł mnie do tej szkoły. Chodziłem tam przez dwa lata. Z tej szkoły pamiętam więcej kolegów: Leszek Sawicki – geolog, autor książki o poszukiwaniach geologicznych dla Wietnamu, który mieszka we Wrocławiu, Witold Kowalenko, Jerzy Martula, Jan Darlewski, który był wykładowcą na Politechnice Gliwickiej. To niezapomniane dni… Potem byłem uczniem XII Gimnazjum przy ulicy Szumlańskich – Szeptyckich, dwa wejścia tam były. To daleko od domu, ale mój starszy brat Wiesław, który był dość niesfornym dzieckiem, w gimnazjach najbliższych naszemu miejscu zamieszkania wyrobił Opałkom dość kiepską opinię. Zresztą dyrektorem XII Gimnazjum był przyjaciel ojca, który miał mieć na nas oko, bo w końcu mój niesforny brat też w tym gimnazjum wylądował i je skończył. Ja do czasu przyjścia sowietów skończyłem dwie klasy. Gimnazjum zamienione zostało przez sowietów w XVIII szkołę średnią. Później przeniesiono ją do budynku, przy ulicy Kordeckiego. Tam skończyłem szkołę średnią.

Proszę opowiedzieć o swojej znajomości ze Zbigniewem Herbertem. To przecież tak ważna postać dla polskiej kultury.
BO: Mieszkał na Łyczakowie, chodziliśmy do jednej klasy przez 4 lata, nawet się przyjaźniliśmy, bo on był raczej spokojny, podobnie jak ja. Kiedy przenieśli mnie do szkoły Marii Magdaleny, kontakt się urwał. Nie miał takich zainteresowań typowo chłopięcych, nie był skory do wybryków, był spokojny i stateczny. Mieszkał obok kościółka św. Antoniego przy ul. Małej, a wcześniej przy Łyczakowskiej 55. Tam jest teraz pamiątkowa tablica na kamienicy, w której on mieszkał. Odwiedzaliśmy się wzajemnie. Już wtedy myślami błądził po Grecji, wokół starożytności i mitów. Dlatego jego późniejsza twórczość literacka była skierowana na Helladę. Byliśmy też razem w kółku ministrantów założonym przez naszego księdza katechetę Sokołowskiego przy kościele ss. Franciszkanek. Oprócz Herberta do tego kółka należał też Szolginia. Często się spotykaliśmy, bo ksiądz taki zwyczaj wprowadził, że dwunastu ministrantów służyło podczas mszy świętej lub nieszporów. Na temat Herberta rozmawiała ze mną pani Joanna Siedlecka, autorka znanej biografii Herberta Pan od poezji. Wypożyczyłem jej nasze wspólne zdjęcie z kółka ministrantów przy kościele franciszkanek. Na szczęście zrobiłem sobie kserokopię, bo pani Siedlecka nie zwróciła mi oryginału, mimo zobowiązania, że odda je natychmiast. Ale to zdjęcie zamieściła w książce, przytoczyła kilka moich wypowiedzi na temat Herberta i żeby mi wynagrodzić wypożyczenie zdjęcia, napisała pod nim: Kółko ministrantów przy kościele sióstr franciszkanek we Lwowie. W szóstym rzędzie Zbigniew Herbert, a w drugim rzędzie Bolesław Opałek. Książki mi nie przysłała, sam sobie ją kupiłem.

Pańska mama też pochodziła z Kresów?
BO: Była córką Karola Bednarskiego, lwowskiego drukarza. Skończyła konserwatorium muzyczne we Lwowie w klasie fortepianu. Nigdy jednak nie pracowała jako nauczycielka. Wyszła za mąż, dzieci zaczęły przychodzić na świat. Tylko nas w domu uczyła muzyki. Alina i Zbigniew grali doskonale, Ryszard był usprawiedliwiony – miał „przydeptane ucho”. Ja grałem, ale bardzo amatorsko. Chciałem grać, ale mama zaczynała mnie uczyć na podstawach Bajera, Różyckiego i innych dawnych nauczycieli. Mnie to nie odpowiadało, bo tam trzeba było zaczynać od żmudnych palcówek, a ja chciałem być wirtuozem fortepianu od zaraz. W końcu zostałem samoukiem i takie utwory jak Warszawianka czy inne patriotyczne melodie, bo takie mnie najbardziej pociągały, umiałem zagrać na fortepianie. Fortepian był w domu do czasów sowieckich. Wtedy trzeba było go sprzedać, żeby były pieniądze na chleb. Dopiero dwa lata temu odnalazłem grób ojca mamy na Łyczakowie. Bardzo długo nie mogłem go znaleźć. Wcześniej był ogrodzony metalową balustradą, ale zlikwidowano ją albo skradziono i wywieziono na złom. Miejsce zabudowano ukraińskimi grobami i dlatego miałem trudności. Dwa lata temu wszedłem do biura przy wejściu na Cmentarz, w którym pracowały trzy urzędniczki. Jedna z nich, starsza pani Larisa, kiedy podałem nazwisko, powiedziała: znam pana rodzinę, mam nawet książki pana ojca. A kiedy powiedziałem, że szukam grobu dziadka Bednarskiego, od razu zaprowadziła mnie na jego grób. Przypomniałem sobie wtedy, że przy płycie nagrobnej dziadka była jeszcze druga płyta, na której jest napisane: Aniela z Jezierskich Bednarska. To była matka mojego dziadka, czyli moja prababcia. Karol Bednarski, pochodził z drukarskiej rodziny. Jego brat – Szczęsny Bednarski – był jeszcze bardziej znany w drukarskim świecie, ponieważ był właścicielem drukarni przy lwowskim Rynku i przewodniczącym gremium drukarzy we Lwowie oraz redaktorem pisma drukarskiego „Czcionka”. Po prawdzie miał na imię Feliks, ale zmienił imię na Szczęsny. Syn Szczęsnego, Roman Bednarski także został drukarzem.

Czy we Lwowie pozostała jakaś panów rodzina?
BO: Nie, wszyscy wyjechali. Ja w 1944 roku musiałem po Akcji Burza szybko ze Lwowa uciekać. Od 1943 r., jak skończyłem 18 lat, byłem w Armii Krajowej. ­W ­lipcu 1944 r., jak sowieci doszli do Lwowa, ­ujawniliśmy się na rozkaz komendy, i przez te parę dni próbowaliśmy jakąś działalność rozwijać. Krótko to trwało, bo jak przyszły frontowe oddziały NKWD, to natychmiast wszystko zostało zlikwidowane. Ja szybko wyjechałem do mojego brata, do leśniczówki koło Przeworska. Za jakiś czas dotarły tam oddziały lwowskie, idące na pomoc Powstaniu Warszawskiemu. Dołączyliśmy z kolegami i innymi w Grodzisku Dolnym i szliśmy na północ. Za Rudnikiem, zatrzymaliśmy się na nocleg. To był dość duży oddział, około trzystu ludzi, trzy kompanie. Tam zajechała nam drogę kawaleria sowiecka. I skończył się marsz na odsiecz Warszawie. Z tej obławy uszedłem cało, ale za jakiś czas trafiłem do więzienia w Rzeszowie. Ale to już zupełnie inna opowieść.
Mieczysław Opałek z żoną i dziećmi w latach międzywojennych. Bolesław Opałek u góry, pierwszy z lewej
Jak wygląda współczesność rodu Opałków?
BO: Opałkowie rozjechali się po różnych miejscach. Brat ojca, Tadeusz, zamieszkał w Krakowie. Jako inwalida wojenny nie mógł podjąć pracy. Jego syn – Kazimierz – był profesorem, teoretykiem państwa i prawa, autorem wielu prac naukowych, w pewnym okresie był prorektorem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zmarł w 1995 r. Drugi brat ojca – Romuald – zmarł w 1942 r. w Lublinie. Jego rodzina wyjechała do Białegostoku. Ale tam Opałków już nie ma, zmarli, także jego synowie i córka. Jeszcze we Lwowie był z nimi luźny kontakt, ponieważ w ramach osadnictwa wojskowego, stryj dostał majątek pod samą granicą. Mieszkał tam z rodziną, a ponieważ zajmował się budownictwem, często wyjeżdżał, a gospodarstwo prowadziła żona. Jego córka już tam się urodziła, a dwaj synowie jeszcze we Lwowie, gdzie skończyli też szkoły średnie. Później jeden studiował w Wyższej Szkole Handlu Zagranicznego, a drugi został w 1941 r. wzięty do wojska sowieckiego. Został wywieziony na Kaukaz. Jak zaczęła się wojna niemiecko-sowiecka, jechał transportem na front. Pociąg został zbombardowany i on tam prawdopodobnie zginął.
WO: Ciotka Alina, siostra ojca, ukończyła szkołę zielarską. Pracowała później u pana Józefa Kusińskiego, który prowadził sklep zielarski, skup ziół, a przy okazji był czynnym działaczem AK we Lwowie.
BO: U niego składałem przysięgę w 1943 r. Był porucznikiem AK, został aresztowany przez Niemców, okrutnie maltretowany w więzieniach, paznokcie mu wyrywano. Został potem przez rodzinę wykupiony. Pod jego nazwisko podstawiono jakieś zwłoki i pochowano tego kogoś pod jego nazwiskiem, a jego wykradziono ze szpitala gestapowskiego. Potem mieszkał w Rzeszowie, gdzie prowadził sklep zielarski, ale i tutaj jeszcze prowadził działalność konspiracyjną. Potem wyjechał do Krakowa, zajmował się cały czas zielarstwem. Potem przejął sklep jego syn.
WO: Utrzymywał też kontakt z ciotką Aliną, która dalej pracowała w zielarstwie. Ciotka nie wyszła za mąż, była z charakteru taką „harcerką”. Całe życie wędrowanie, góry. Często jeździłem z nią na wakacje i to były zawsze takie wakacje gdzieś w chałupach wiejskich, u chłopów, poziomki o świcie, grzyby.
BO: Mój ojciec miał nas pięcioro, czterech synów i jedną córkę. Moi bracia i siostra już nie żyją, ale są ich dzieci. Najstarszy brat Zbigniew miał trzech synów, jeden mieszka w Opolu, drugi w Łodzi, a trzeci w Hamburgu. Syn mojego drugiego brata – Ryszarda, mieszka w Nowym Sączu, z dość liczną rodziną, bo jest ich tam dziesięć osób, a drugi syn Ryszarda mieszka pod Tarnowem. Wszyscy mają już swoje dzieci i wnuki. Trzeci, Wiesław, zmarł bezpotomnie. W tej chwili ród lwowskich Opałków liczy 32 osoby. Nie mamy jedynie kontaktu z córkami wspomnianego wyżej Kazimierza, które wyjechały z Krakowa, prawdopodobnie za granicę. Natomiast jesteśmy w bliskim kontakcie z rodzinami w Nowym Sączu, Łodzi i Hamburgu. Wszyscy pojawiają się na rodzinnych zjazdach organizowanych przez poszczególne „gniazda” Opałków.

A Pan urodził się w Rzeszowie?
WO: Tak, w 1951 roku. Na studia wyjechałem do Gdańska w 1970 r. Ciekawa sprawa, bo w Gdańsku często „ciągnęło mnie” pod pomnik Jana III Sobieskiego, o którym wiedziałem, że został przeniesiony ze Lwowa, a zainteresowanie łucznictwem ma tę dziwną paralelę, że Lwów to ważne miejsce dla polskiego łucznictwa. W 1931 roku odbyły się tam pierwsze Mistrzostwa Świata oraz powołano do życia Międzynarodową Federację Łuczniczą.
 
Kiedy zaczął się Pan interesować tematami kresowymi?
WO: Zaczęło się od tego, że razem z bratem znaliśmy wszystkie piosenki lwowskie, których nauczyła nas mama, i lwowski „bałak”. Ona do Lwowa przyjechała z Zaleszczyk. Miała we Lwowie wuja, który jej powiedział, że jeśli chce być lwowianką, to musi znać wszystkie lwowskie piosenki, te batiarskie, uliczne. Nie interesowały nas zbytnio w wieku szkolnym sprawy historyczne i dokonania literackie dziadka, bo z tym mieliśmy kontakt co pewien czas, jeżdżąc do niego na wakacje. W końcu w 1974 r. był pierwszy kontakt ze Lwowem. Wracając z wczasów na Węgrzech, pojechaliśmy rodzinnie do Lwowa. Wtedy szybko obeszliśmy centrum, katedrę, Cmentarz Łyczakowski, zburzony wówczas jeszcze Cmentarz Orląt. Pamiętam, że duże wrażenie zrobił na mnie kościół św. Elżbiety, pusty, ogołocony ze wszystkiego i te wyjeżdżające z niego ciężarówki. Bo tam był skład mebli. Później jeździłem do Lwowa co rok, bo z racji łuczniczych zainteresowań mieliśmy kontakt z lwowskim klubem łuczniczym z Akademii Medycznej. Wtedy miałem czas, żeby samemu poznać Lwów. Ale wtedy odczułem, że brak mi historycznego zaplecza, tej wiedzy, którą posiadał dziadek, ojciec. Kiedy pojechaliśmy do Lwowa na zjazd rodzinny, ojciec chciał nam wszystko pokazać. Moi kuzyni nie znali Lwowa, chociaż dwóch tam się jeszcze urodziło, ale nie byli tam od czasów wojny. I miasto tak nam utkwiło w głowach, że w rozmowach wciąż do niego wracaliśmy. Kuzyn z Łodzi, który jest budowniczym mostów i bardzo interesuje się architekturą, powiedział, że on tam musi jeździć. A ja zacząłem trochę szperać w papierach rodzinnych. Ojciec ma bibliotekę lwowską bardzo bogatą, w związku z tym miałem co czytać. Szybko zorientowałem się, że tak jak ja przespałem dziadka i wiele szczegółów z życia mamy i ojca z tamtych czasów, bo w tej chwili ojciec może już wiele szczegółów nie pamiętać, to moje dzieci nie będą już nic z tej rodzinnej historii wiedziały, nie wspominając o wnukach! Postanowiłem zatem całą wiedzę o Opałkach pozbierać i napisać historię rodzinną Opałków.

Serdecznie dziękuję Panom za rozmowę