Strona główna O nas Kwartalniki Rozmowy Sylwetki Słownik Archiwalia Publikacje Wydawnictwa
Kontakt

ul. Piłsudskiego 27,
31-111 Kraków
cracovialeopolis@gmail.com

Facebook

ROZMOWY

Wszystkie | 1995 | 1996 | 1997 | 1998 | 1999 | 2000 | 2001 | 2002 | 2003 | 2004 | 2005 | 2006 | 2007 | 2008 | 2009 | 2010 | 2011 | 2012 | 2013 | 2014 | 2015 | 2016 | 2017 | 2018 | 2019 | 2020 | 2022
Sortuj alfabetycznie | Sortuj numerami

Z Barbarą Olasińską rozmawia Janusz M. Paluch

[1/2012]

Dom Jana i Ewy Fedorowiczów w LaskachPani Barbaro, od 1998 r. uczestniczy Pani w programie charytatywnym na rzecz Polaków we Lwowie, w ramach działalności Krakowskiego Oddziału Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”.
Rzeczywiście w ideę niesienia pomocy Polakom na Kresach jestem zaangażowana od początku. Zamysł powołania komórki organizacyjnej, która pracowałaby na rzecz charytatywnego pomagania Polakom na Kresach, powstał podczas Walnego Zebrania Krakowskiego Oddziału Stowarzyszenia „Wspólnota Polska” w listopadzie 1998 r. Byłam inicjatorką i wnioskodawczynią tej działalności. Prof. Zygmunt Kolenda, prezes Krakowskiego Oddziału „Wspólnoty Polskiej”, został wkrótce przewodniczącym nowo powstałej Komisji Charytatywnej, a jej działalność stała się działalnością własną Wspólnoty. Wkrótce okazało się, że powołanie Komisji Charytatywnej było najprostszą sprawą. Kolejnym krokiem, chyba najtrudniejszym i to pod każdym względem, było zebranie pieniędzy w kraju i dotarcie do ludzi na Kresach, którym taka pomoc była najbardziej potrzebna. Mówię najbardziej, bo każdy, kto bywa we Lwowie, kto bywa na Kresach, wie, że takiej pomocy potrzebują niemal wszyscy starsi ludzie. Trzeba było zatem dotrzeć do tych osób najbardziej potrzebujących opieki i pomocy, dokonać swoistej inwentaryzacji potrzeb oraz zdecydować, komu taką pomoc należy przyznać. Otrzymaliśmy różnego rodzaju listy z nazwiskami od polskich organizacji działających na Ukrainie, z rzymskokatolickich parafii czy w końcu od znanych i nieznanych nam osób, mających rozeznanie wśród Polaków tam mieszkających.

W pierwszym wyjeździe rozpoznawczym do Lwowa uczestniczyli prof. Kolenda i p. Andrzej Chlipalski, ówczesny prezes Krakowskiego Oddziału Towarzystwa Miłośników Lwowa i KPW. Ich opowieści i przywiezione zdjęcia były wstrząsające!
Potem wyjechaliśmy na rekonesans do Lwowa i jeździliśmy od osiedla do osiedla, chodziliśmy pieszo, jeździliśmy tramwajem, taksówką i autobusami, docierając do różnych miejsc Lwowa, rozmawialiśmy z ludźmi, wypełniając opracowaną wcześniej ankietę. Tych ankiet zebraliśmy kilkaset. Wobec takiej liczby ankiet, ustaliliśmy kryteria, które mają spełniać nasi przyszli podopieczni, a to:
– że są Polakami,
– mają ukończone 70 lat,
– cierpią na brak opieki ze strony rodziny,
– trapi ich choroba lub nieuleczalne kalectwo,
– są rodzinami wielodzietnymi,
– są samotni, opuszczeni, niedołężni.
Kwalifikowaliśmy potem na tej podstawie osoby wymagające opieki finansowej, ale nie tylko, bo i lekarskiej, farmaceutycznej czy rehabilitacyjnej. Było wiele osób potrzebujących najzwyklejszej laski, kuli czy nawet wózków inwalidzkich, a otrzymanie takowych w warunkach ukraińskiej opieki medycznej graniczyło niemal z cudem.
Naszą główną dewizą, od której nigdy nie odstąpiliśmy, było: osobiście przekazujemy pieniądze, nigdy przez osoby trzecie, za pokwitowaniem przez podopiecznego odebranej kwoty. I tak jest do dziś. Dzięki osobistemu kontaktowi z naszymi Rodakami znamy ich potrzeby, cieszymy się, gdy zdrowieją, rozmawiamy o ich codziennych problemach i radościach.

Kto dokonywał tej analizy i podejmował trudne decyzje dotyczące niesienia pomocy finansowej?
Jak już powiedziałam, przy Krakowskim Oddziale Stowarzyszenia „Wspólnota Polska” została powołana Komisja Charytatywna, składająca się z członków Stowarzyszenia, pracujących na zasadzie wolontariatu (niektórzy członkowie komisji byli wówczas pracownikami w różnych instytucjach), działająca na podstawie uchwalonego statutu i regulaminu pracy, pod kierunkiem prof. Zygmunta Kolendy. Dokumenty te wyraźnie określały cele naszej działalności, źródła pozyskiwania pieniędzy i sposób ich wydatkowania, a także, kto w ramach niesienia pomocy może otrzymywać tę pieniężną zapomogę w oparciu o ustalone kryteria. Początkowo komisja zbierała się co miesiąc, a śp. pani Krystyna Bobrowska informowała komisję o stanie naszego charytatywnego konta, ustalaliśmy listę nowych podopiecznych, terminy wyjazdów. Potem, w miarę stabilizacji list podopiecznych, spotykaliśmy się tylko przed wyjazdami, aby ustalić kwotę, przypadającą na jedną osobę wymagającą naszego finansowego wsparcia.

Skąd zatem braliście pieniądze na pomoc?
Wkrótce po powołaniu naszej komisji, został zrealizowany film dla TVP 1 przez pana Dariusza Walusiaka, subsydiowany m.in. przez „Wspólnotę Polską”, ukazujący problemy, z jakimi borykają się nasi rodacy mieszkający we Lwowie. Ten film spotkał się z dużym zainteresowaniem naszego społeczeństwa. Równocześnie Telewizja Polska przed lub tuż po wieczornym wydaniu „Wiadomości” kilkakrotnie nadawała apel o niesienie pomocy Polakom na Kresach. Odzew społeczeństwa polskiego na te filmy był tak wielki, że trzeba było stworzyć dyżury w krakowskim Domu Polonii, gdzie siedzibę ma Stowarzyszenie „Wspólnota Polska”. Siedzieliśmy przez dwa tygodnie, dzień w dzień do późnego wieczora, a ludzie telefonowali z całej Polski! Nasza działalność – nie akcja, bo akcja jest jednorazowa, a nasza systematyczna działalność trwa po dzień dzisiejszy. Pracujemy w ten sposób społecznie już 14. rok! I zaczęły spływać z całej Polski, od ludzi i od zakładów pracy, pieniądze. Nie wyobrażaliśmy sobie w najskrytszych marzeniach, że to będą tak ogromne pieniądze. Dzięki mediom zebraliśmy prawie 700 tys. zł, które umieszczone zostały na lokatach bankowych. Równolegle pracowaliśmy nad zebranymi ankietami. Ze Lwowa przywieźliśmy ponad 350 ankiet! Wkrótce z innych miejscowości na Kresach spłynęło drugie tyle. W naszej bazie mieliśmy prawie 700 osób – Polaków oczekujących na pomoc! Wydawało nam się, że tych pieniędzy jest strasznie dużo, że dzięki skrupulatnej gospodarce nimi, nigdy ich nie wydamy. Niestety, nasze nadzieje okazały się złudne…

Przecież pracują państwo już 14 lat, to przecież sukces, nawet jeśli z braku możliwości finansowych będziecie musieli zawiesić działalność!
Pewnie ma pan rację, ale może gdyby nie nasza „rozrzutność” i wiara, że pieniądze będą zawsze, sytuacja wyglądałaby, być może, dzisiaj inaczej.

Rozrzutność? Przecież z każdym groszem postępowaliście jak prawdziwi finansiści, oglądając go dokładnie z każdej strony, zastanawiając się nad celowością jego wydania.
Może nieco przesadziłam z użyciem tego słowa… Chodzi mi o to, że początkowo aż cztery razy w roku wspomagaliśmy naszych podopiecznych. Można było przecież wspomagać tylko trzy razy w roku, co pozwoliłoby nieco dłużej tę pomoc utrzymać. Wydawało nam się jednak, że ta pomoc płynąca z całej Polski od ludzi gorącego serca będzie trwała cały czas. Ponadto nawiązaliśmy wówczas kontakt ze Związkiem Lekarzy Polskich we Lwowie, którym kierowała pani dr Ewelina Hrycaj-Małanicz. Zaoferowała nam pomoc polegającą na tym, że kilku polskich lekarzy nie tylko będzie przyjmować naszych podopiecznych w gabinetach, ale poświęcą się i pójdą do wskazanych przez nas obłożnie chorych osób, które dotychczas były pozbawione pomocy medycznej. Lekarzy opłacaliśmy z tych pieniędzy. Potem, z różnych powodów, zrezygnowaliśmy z tej współpracy.

Mówimy w tym miejscu o lekarzach polskiego pochodzenia, którzy urodzili się na Kresach, a medycynę skończyli na uczelniach miejscowych lub w Polsce…
Oczywiście. Nawiązaliśmy też kontakt z tamtejszym doktorem – Borysem Sawczykiem. To lekarz, wyjątkowy człowiek. Polonofil. Polecił nam do współpracy lekarkę, Ukrainkę, która bez zarzutu wywiązywała się (odpłatnie) z wziętych na jej barki obowiązków. Pieniądze rozchodziły się, ale do 2005 r. dysponowaliśmy jeszcze dość dużymi kwotami. Potem wyjeżdżaliśmy już tylko 3 razy do roku, a teraz, od dwóch lat – 2 razy do roku. Niestety, pieniądze nie spływają „szerokim strumieniem” na nasze konto.

Polacy na Kresach zawsze mieli oparcie w swoich parafiach. Czy państwo w swej pracy również mogli liczyć na duchowieństwo?
Nawiązaliśmy, i to już w początkach naszej działalności, kontakt z proboszczem parafii pod wezwaniem św. Antoniego przy ul. Łyczakowskiej, o. Władysławem Lizunem, który przekazał nam informacje o swoich podopiecznych. Taka weryfikacja pozwalała na wyeliminowanie podwójnej pomocy, a tym samym rozszerzenie liczby osób objętych naszą pracą charytatywną. Podobne wsparcie znaleźliśmy u ss. Józefitek, które swe Zgromadzenie Generalne mają w Krakowie. Współpracuję z tymi lwowskimi Siostrami do dzisiaj. One mają we Lwowie dwa ośrodki – jeden przy ul. M. Kopernika, drugi na ul. Tatarbunarskiej. Także z nimi porównaliśmy nasze listy. W niektórych przypadkach listy pokrywały się. Pomoc niesiona przez siostry zakonne polega na dostarczaniu żywności, opiece pielęgniarskiej, utrzymywaniu w czystości mieszkań osób obłożnie chorych, dostarczaniu lekarstw, itp. Siostry józefitki przejęły z naszej listy część osób wymagających stałych kontaktów i opieki pielęgniarskiej, takiej, jak zmiana opatrunków, wypranie pościeli, umycie naczyń, zmiana bielizny, itp. Proszę sobie zatem wyobrazić, w jakich warunkach niektórzy żyli – i być może nadal żyją! Cóż takim osobom po pieniądzach, które mogliśmy zostawić? One potrzebowały i potrzebują zrobienia zakupów, posprzątania mieszkania, zmiany pościeli, pomocy przy toalecie, itp. Taką pomoc mogły zapewnić na miejscu tylko siostry ­józefitki. I robią to do tej pory, oczywiście my ich pracy nie opłacamy, bo tłumaczą, że jest to ich posłannictwo, misja. (Być wszystkim dla wszystkich – słowa założyciela zakonu, św. Józefa Gorazdowskiego). I chwała im za to, że tam są! Siostrom zawozimy lekarstwa, środki opatrunkowe, itp., wiedząc, jak bardzo takie dary są im potrzebne. Zaprzyjaźniona krakowska apteka pp. mgr Agaty Idzik i Sabiny Białas daje nam nieodpłatnie środki opatrunkowe w bardzo dużych ilościach, płyny odkażające, plastry, potrzebne lekarstwa. Wspiera nas także organizacja „Lekarze bez Granic”.

W pracy organizacji charytatywnej zawsze można opierać się na młodzieży. We Lwowie są dwie szkoły polskie, a także, mówi się, że aktywnie działa harcerstwo polskie. Czy próbowali państwo nawiązać kontakt z młodzieżą, by zachęcić ją do niesienia bezinteresownej pomocy starszym Polakom?
Niestety nasze apele pozostały bez echa. Byłam w tej sprawie w redakcji „Kuriera Galicyjskiego”. W rozmowie sugerowałam, że młodzi polscy inteligenci, wykształceni w Polsce i na Ukrainie, mogliby powołać np. Klub Młodej Inteligencji, powinni się zrzeszać, radzić, debatować. Mogliby prowadzić zajęcia w ramach działalności Uniwersytetu Trzeciego Wieku zrzeszającego starsze osoby polskiego pochodzenia, a stąd, do tworzenia organizacji charytatywnych lub przynajmniej wolontariatu charytatywnego – już niedaleko. Pierwsza odpowiedź jaka padła, że nie mają gdzie się spotykać. Odpowiadałam, że w Polsce najpierw spotykaliśmy się w prywatnych mieszkaniach; kiedy okrzepliśmy i mieliśmy już sprecyzowany cel działania, zaczynaliśmy poszukiwać innych możliwości spotkań. Taką działalność charytatywną można by przedstawić ks. proboszczom, znajdzie się salka, znajdzie się gorąca herbata. Niestety, nie rozumiem, dlaczego jest taki duży „opór materii”. Czy to wynika z tego, że jesteśmy tam niedużą grupą etniczną, rozrzuconą w wielkim mieście? Trzeba jednak zaczynać od młodzieży ze szkół średnich, aby wdrożyć ją do pomocy bliźniemu, jak mówi rota przysięgi harcerskiej. …

Kiedy świat pomagał Polakom stłamszonym stanem wojennym, często konkretne rodziny ze świata pomagały konkretnym rodzinom w Polsce. Czy ten model nie zdałby egzaminu w przypadku Kresów? Proszę o kilka przykładów.
Kiedy przebiegam myślą naszych podopiecznych we Lwowie, ludzi starych, samotnych, biednych, chorych, opuszczonych, czasem w skrajnej nędzy, to widzę ich wszystkich – ich zimne mieszkania, nory, sutereny, poddasza, nędzne klitki bez ubikacji, zlewu, łazienki. Często głodnych, pozbawionych opieki lekarskiej. Żyjących z nadzieją, że może coś się odmieni na lepsze albo umrą i już będzie koniec tej męczarni. Wszyscy mają powyżej 70 lat, tylko czasem mniej, ale to są ci, których sytuacja rodzinna, zdrowotna, wymaga finansowego wsparcia. Emerytura, każdemu po równo, ok. 850 hrywien, to jest 350 zł, ledwie wystarcza na namiastkę życia. Ceny podobne jak w Polsce, ale co można kupić za 350 zł opłaciwszy gaz, wodę, prąd i lekarstwa?
Pani Maria ukończyła 90 lat. Nie ma rodziny, mieszka sama, wysoko, w pokoiku na poddaszu. Nie ma kuchni, bo trudno nazwać kuchnią półeczkę za wejściowymi drzwiami, na której stoi jednopalnikowa kuchenka. Cud, że Pani Maria nie poparzyła się dotąd. Pani Maria nie ma też łazienki, ma okropną ubikację. Cztery razy w tygodniu pości, postny chleb z mlekiem. Jeszcze dwa lata temu chodziła codziennie do kościoła. Dziś już nie chodzi, boi się złamania nogi lub ręki, wtedy byłoby naprawdę bardzo trudno, zresztą nie ma butów. Nie widzi, ma zaćmę, słabo słyszy. Jest pogodna. Chciałaby wyjść choć jeszcze raz z domu, ale z kim i w czym? Chciałaby radio z długimi falami, bo mogłaby słuchać polskich audycji. Niestety ledwo wystarczy na ten chleb, mleko i opłaty.
Pani Ewa nie ma nóg. To cukrzyca. Jej ostoją i najczulszym pielęgniarzem był mąż. Niestety, umarł w tym roku na atak serca. Przychodzą siostry józefitki, ale ile trzeba pampersów, ile trzeba lekarstw, ile trzeba miłości, żeby to wszystko wytrzymać? Pani Ewa płacze. Boże, daj mi umrzeć.
W dziwnym mieszkaniu, do którego schodzi się po drabince, potem po dachu garażu, mieszka Pani Zosia. Pani Zosia ma tak niską emeryturę, że też pości co drugi dzień. Jest bezradna i samotna. Nie ma żadnej rodziny. Nie widzi, ma gruźlicę oczu. Zjadłaby chętnie kawałek kiełbasy i podzieliłaby się jeszcze ze swoimi ślicznymi kotkami, ale skąd wziąć na takie rarytasy pieniądze?
Trochę na obrzeżach Lwowa jest w ogrodzie altanka. Przez szpary wieje wiatr. Zimno tu i wilgotno nawet w lecie. Siwa Pani Emilia wegetuje tu wraz z niepełnosprawnym umysłowo synem. Jesteśmy tam dwa razy do roku, o różnych porach, a Pani Emilia zawsze smaży naleśniki dla syna. Z mąki i wody. A co do tych naleśników? Jak to, co, dziwi się Pani Emilia, dobrze, że mi wystarcza na mąkę, i zaprasza do jedzenia. Na czym usiąść? Gdzie? Jakiś okropny stół, kiwające się krzesło. Skrajna nędza wygląda z każdego kąta. Jak wyżyć we dwoje z jednej renty? Czy kupić buty, czy ziemniaki na zimę? A skąd wziąć pieniądze na leczenie syna? Kto pomoże?

Jak wyglądała praca pań we Lwowie?
Do Lwowa zawsze jeździłyśmy nocnymi autobusami i takimi wracałyśmy. Po podróży od rana mogłyśmy przystąpić do pracy. Jeździłyśmy trójkami, w taki sposób, by nasza obecność była dostatecznie długa, by się zazębiała. We Lwowie czekał na nas transport, oczywiście opłacany przez nas. We Lwowie podjęliśmy współpracę z zaufanymi, poleconymi nam Polakami, którzy doskonale znają tamtejsze realia, mówią świetnie po ukraińsku i pełnią rolę opiekunów naszych podopiecznych. Są wolontariuszami, chociaż otrzymują drobną gratyfikację za współpracę z nami. Też muszą brać urlopy, kiedy przyjeżdżamy do Lwowa. Są zawsze, na każde wezwanie, gotowi pomagać podopiecznym. A jest co załatwiać, choćby tzw. „subsydia”, czyli ulgi za gaz i prąd, czy znalezienie siostry z tzw. Sobezu, czyli opiekunki, która robi zakupy i sprząta, oczywiście za opłatą. Nasi podopieczni nie są w stanie tego załatwić sami. Często wysyłamy lekarstwa, okulary, pampersy czy inne potrzebne im środki medyczne, wtedy to właśnie nasi wolontariusze dostarczają je podopiecznym. Jestem przekonana, że oni pozostaną już tymi opiekunami nawet wtedy, gdy nas tam zabraknie.

Proszę powiedzieć kilka słów o osobach, które pracowały i pracują w tej komisji…
Rzeczywiście w komisji w ciągu tych lat pracowało wiele osób. Wiele pracy włożyła nieżyjąca już pani Krystyna Bobrowska, której mąż rozpoczął prace nad ratowaniem Cmentarza Orląt Lwowskich. Dzięki swoim kontaktom pozyskiwała od zaprzyjaźnionych firm dotacje na naszą działalność, poza tym prowadziła też sprawy rozliczeń. Krótko mówiąc, jak księgowa, trzymała to wszystko w garści, na bieżąco informując nas o nowych wpłatach i wysokości pomocy, jakiej możemy udzielać. Nasz charytatywny „team” składa się z 8 czynnych osób, w większości członków Towarzystwa Miłośników Lwowa i KPW. Wymienić tu należy panią Romanę Machowską, z której inicjatywy rozszerzyliśmy (chyba od 2000 r.) naszą pomoc poza Lwów, a z którą jeździła przez ostatnie 2 lata pani Barbara Szumska. Nie można pominąć państwa Wiesławy i Bronisława Orskich, którzy zorganizowali pomoc w Samborze i okolicach. Oni docierają do prawie 40 wiosek w okolicach Sambora! Wiele pomagali państwo Roma i Jerzy Żukowie. Po śmierci pana Jerzego zastąpiła go w wyjazdach pani Urszula Kogut. Do Lwowa „od zawsze” jeżdżą pp. Teresa Kondolewicz-Wilkowa, Małgorzata Stępka i ja. Jeździł też z nami, nieżyjący już od paru lat, pan Andrzej Kuzak. Średnia wieku komisji powyżej 70 lat! Tu trzeba także wymienić tych, którzy pomagają nam we Lwowie. To jest bardzo ważne, bo bez tych osób niewiele bylibyśmy w stanie zrobić. Dużą pomoc uzyskiwaliśmy od pani Czesławy Lemiszki – romanistki, która pracowała w bibliotece uniwersyteckiej, a którą od dwóch lat zastępuje pan Józef Żak. W tym gronie była też pani Alicja Sarabacha, która osiem lat temu zamieszkała w Polsce, a zastępuje ją od 2004 r. pani Wika Łomanowska, natomiast od samego początku jest, wspomniany już, pan Andrzej Kowalczyk, nasz kierowca i tłumacz. Drugim naszym kierowcą jest pan Lonia, niezwykle życzliwy i ze wszech miar pomocny. Jesteśmy im za to bardzo wdzięczni i bardzo za pomoc dziękujemy!

Patrząc z perspektywy tych 14 lat, czy życie Polaków we Lwowie się poprawiło?
Te osoby, które żyły w okropnej nędzy lub były ciężko chore, już zmarły. Tak więc z tej perspektywy – nędzy już mniej widzimy wśród naszych podopiecznych. Pozostało jednak opuszczenie, samotność. Ci ludzie proszą, by przywieźć im jakieś gazety, czasopisma, kalendarz do zrywania kartek, bo tam można miesiąc coś jeszcze poczytać. Pozostała też bieda i bezradność, a tego nikt nie jest w stanie zwalczyć. Za 800 hrywien trudno się utrzymać, kiedy mleko w kartonie kosztuje 10 hrywien, chleb 3–5 hrywien, zwykła kiełbasa 40 hr/kg. Proszę sobie wyobrazić, że musi pan przeżyć miesiąc za ok. 300 zł, przy podobnych cenach jak w Polsce! A w ostatnim czasie wszystko tam podrożało, przede wszystkim żywność, lekarstwa, nawet tramwaj.

Po czternastu latach pracy doszli państwo do niebezpiecznego punktu, po którego przekroczeniu pomoc płynąca z ludzkich darowizn i dobrego serca Polaków mieszkających w kraju ustanie. Doszliście do ściany i co dalej?
Rzeczywiście doszliśmy do ściany. Zostało nam obecnie tylko ok. 35 tys. zł, a drogą eliminacji naturalnej (ludzie umierają) i weryfikacji będziemy pomagać obecnie 110 osobom we Lwowie. Wyeliminowaliśmy także tych, którzy swe mieszkania zapi­sali osobom mającym w zamian opiekować się nimi do końca życia. Pozostały zatem osoby, które rzeczywiście znikąd nie mogą oczekiwać pomocy. Co dalej? Nie wiem. Uważam, że nie można z tej pomocy zrezygnować. Jako Polacy powinniśmy naszym Rodakom pomagać, wszak to zagmatwana historia spowodowała, że znaleźli się poza Polską. Może trzeba tę pomoc ograniczyć do Lwowa? Ludzie mieszkający poza dużym miastem mają trochę lżej, łatwiej im może w mniejszych społecznościach przeżyć, a życie poza Lwowem jest tańsze.

Ale i na to są potrzebne środki. O ile rozumiem Stowarzyszenie „Wspólnota Polska” sama takich środków nie wygeneruje. Czy są jakieś pomysły na pozyskiwanie pieniędzy na dalszą działalność?
Rzeczywiście „Wspólnota Polska” zajmuje się innymi zadaniami i niesienie pomocy materialnej Polakom na Wschodzie nie jest dla niej priorytetem. Stowarzyszenie ma za cel podtrzymywać ducha polskiego, kulturę polską, naukę wśród Polonii i wśród Polaków na Kresach, na Białorusi, Litwie, Mołdawii. A ta działalność charytatywna jest dodatkową aktywnością „Wspólnoty Polskiej”. Myślę, że gdybyśmy wiedzieli, czy inne oddziały „Wspólnoty Polskiej” w ten sposób pomagają Polakom na Wschodzie, to uzyskalibyśmy cenne informacje na ten temat. Być może jest tak, że nasza pomoc się dubluje, a przez to rozpraszamy i siły i środki?
To już najwyższy czas, by zastanowić się nad zorganizowaną formą niesienia pomocy. Mam nadzieję, że na walnym zebraniu, które się zbliża, będzie szansa o tym porozmawiać. Musimy się zastanowić, jak pomagać charytatywnie odzieżą, żywnością, co też jest ważne i istotne, ale jak przede wszystkim pomagać systematycznie finansowo, bo podopieczny sam będzie w stanie przeznaczyć pieniądze na to, co w danym momencie jest mu najbardziej potrzebne. Czy będzie to wizyta u lekarza, zakup lekarstw, opłata mediów, czy kupienie butów. Musimy sobie też zdać sprawę, że nie rozmawiamy o dużych pieniądzach.
Trzeba więc szukać sponsorów i tak ukierunkować działalność, aby inne oddziały przyłączyły się do niej. Poza tym jest przecież Polonia, z którą „Wspólnota Polska” ma doskonałe kontakty. To są przede wszystkim Stany Zjednoczone, Kanada, Argentyna, Australia czy Anglia. Tam także są stowarzyszenia Polaków, do których trzeba wyjść z apelem poprzez rozgłośnie polskie, prasę, poprzez ośrodki telewizyjne. W takim ośrodku, gdzie jest kilkanaście milionów Polaków, jak Chicago i okręg chicagowski, gdyby każdy Polak wiedział, że jego 5 dolarów przeznaczone jest na pomoc dla konkretnych ludzi, a jest to bardzo duża kwota dla Rodaka we Lwowie, np. 4 l mleka, to może by to zaowocowało pokaźną zbiórką pieniędzy. Ponadto taką działalność informacyjną można przeprowadzić przez struktury kościelne. Są w Polsce składki na kościoły na Wschodzie i ludzie bardzo chętnie dają pieniądze. A gdyby jedną taką składkę w roku przeznaczyć w każdej diecezji w Polsce na pomoc charytatywną dla Polaków chorych, samotnych i opuszczonych we Lwowie i na Kresach? To byłby piękny gest!
Dlaczego o tym mówię? Bo w Polsce ludzie mówią tak: „a u nas też jest bieda, a u nas też jest nędza, dużo rodzin jest wielodzietnych i też nie mają co jeść”. Tak, ale u nas jest Caritas, są MOPS-y, są różnego rodzaju organizacje i fundacje, sponsorzy, stowarzyszenia, które pozyskują pieniądze choćby poprzez ten 1% odpisu, w końcu są też sąsiedzi, na których chyba zawsze w potrzebie możemy liczyć. Tam, we Lwowie i na Kresach nie ma tego wszystkiego. Nikt nie organizuje żadnych akcji charytatywnych. Mało tego, we Lwowie nie ma domu spokojnej starości. Co jest rzeczą niewyobrażalną, aby w takim olbrzymim mieście, jakim jest Lwów, nie było domu spokojnej starości!
 
Czy zbudowanie takiego domu dla Polaków, którzy dożywaliby tam swoje dni, nie byłoby wspaniałym wyzwaniem dla „Wspólnoty Polskiej”?
Była swego czasu taka idea we „Wspólnocie Polskiej”. Kiedy mieliśmy więcej pieniędzy i dostaliśmy plac u oo. Franciszkanów na ul. Łyczakowskiej, chcieliśmy zbudować budyneczek, który miałby 10 łóżek. To na początek byłoby zupełnie wystarczające. Chcieliśmy poszukać także jakiegoś domku, nawet za miastem, ale i ta idea upadła, z różnych powodów. Odezwały się też głosy niby zdrowego rozsądku, kto to będzie później utrzymywał? Ja bym się o przyszłość nie martwiła, bo jeżeli się czegoś nie zrobi tu i teraz, to co my możemy mówić o przyszłości?! Jestem zwolenniczką tej idei, żeby zbudować albo zaadaptować jakiś budynek we Lwowie na dom spokojnej starości. Bo ci ludzie, którzy nie mają dostępu do lekarza, do których trzeba docierać z pomocą, byliby w jednym miejscu i mieliby ciepło, czysto, sucho i nie głodowaliby. Mają emerytury, nie musieliby płacić czynszu, mediów, więc te pieniądze byłyby wydawane bardziej celowo. Będziemy się starali powrócić do tej idei. Wydaje się jednak, że bez pomocy naszego państwa „Wspólnota Polska” nie udźwignie takiego problemu. Rozmawiałam o tym ze śp. marszałkiem Senatu Maciejem Płażyńskim, prezesem Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”, który obiecywał, że w Senacie będzie starał się pozyskać jakąś kwotę, którą będzie można przeznaczyć na ten cel. Niestety tragiczna śmierć przerwała Jego działalność we „Wspólnocie Polskiej”. Trzeba tu jednak jasno powiedzieć – działalność charytatywna nie jest działalnością statutową Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”.

Kończąc naszą rozmowę, można tylko zaapelować o pomoc…
Tak, apelujmy, ale nie tylko do Polaków żyjących w Rzeczpospolitej Polskiej i do Polonii. Apelujemy do młodych Polaków tam mieszkających, aby organizowali pomoc dla tych najbardziej potrzebujących. Rodaków. Niech ogłoszenia o tym, że ktoś za dożywotnią opiekę – chce oddać mieszkanie, trafią do Polaków z ambon, gazet, z informacji w polskich organizacjach we Lwowie. Oby działalność charytatywna została podjęta przez młodych Polaków mieszkających we Lwowie.

Wróćmy jednak do naszego apelu! Proszę podać konto, na które można wpłacać darowizny na rzecz pomocy Polakom na Wschodzie.
Wpłaty można dokonywać przy rozliczeniu podatkowym w ramach 1% na rzecz organizacji pożytku publicznego, do jakich zalicza się Stowarzyszenie „Wspólnota Polska”. Wpłaty 1% prosimy dokonywać na konto:

OPP – Stowarzyszenie „Wspólnota Polska”
KRS – 0000034914
Cel – Pomoc Polakom we Lwowie i na Kresach, dla Oddziału w Krakowie (ważny dopisek).
Podając OPP organizacji nie potrzeba podawać nr konta.

Ale nie tylko 1%, każda złotówka ofiarowana jako dar gorącego serca zostanie przekazana potrzebującym samotnym, chorym, opuszczonym Polakom we Lwowie i na Kresach. Wpłaty prosimy dokonywać:
1. Bezpośrednio w kasie Stowarzyszenia „Wspólnota Polska” (Dom Polonii, Rynek Główny 14) czynnej od poniedziałku do piątku w godz. 8.00–15.00
2. Przelewem na konto bankowe Stowarzyszenia „Wspólnota Polska” Oddział w Krakowie, adres: 31-008 Kraków, Rynek Główny 14, numer konta:
    69 1910 1048 4002 9344 1121 0004
z dopiskiem: „Wpłata celowa na pomoc dla opuszczonych Polaków we Lwowie i na Kresach”
Z góry za każdą złotówkę dziękujemy!

A ja Pani serdecznie dziękuję za rozmowę.


BARBARA OLASIŃSKA – ur. 1940 we Lwowie w rodzinie inteligenckiej. Po wojnie mieszkała w Czechowicach na Śląsku, od 1952 w Krakowie. W 1962 ukończyła chemię na UJ. Praktykę badawczą odbyła w Instytucie Technologii Nafty w Krakowie. Przez 13 lat pracowała w Zakładach Rafineryjnych i Petrochemicznych w Płocku, zajmowała kierownicze stanowisko w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym. Opublikowała szereg prac naukowych, wygłaszała referaty na sympozjach i seminariach. Wróciła do Krakowa w 1976 do Instytutu Technologii Nafty na stanowisko adiunkta. W 1994 zorganizowała tam Punkt Informacji Normalizacyjnej, została jego kierownikiem. W 2004 r. odeszła na emeryturę. Ma cztery córki i czworo wnucząt.