|
|
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Kontakt ul. Piłsudskiego 27, 31-111 Kraków cracovialeopolis@gmail.com ![]() |
ROZMOWYWszystkie | 1995 | 1996 | 1997 | 1998 | 1999 | 2000 | 2001 | 2002 | 2003 | 2004 | 2005 | 2006 | 2007 | 2008 | 2009 | 2010 | 2011 | 2012 | 2013 | 2014 | 2015 | 2016 | 2017 | 2018 | 2019 | 2020 | 2022Sortuj alfabetycznie | Sortuj numerami Andrzej Chlipalski, ROZMOWA Z J. WASYLKOWSKIM[2/2005]
Rzeczywiście, ale dopiero od kilkunastu lat. Przedtem – w czasach PRL-owskich – robiłem różne inne rzeczy, wykonywałem kilka zawodów.
Pan jest z wykształcenia polonistą, prawda? Tak, studiowałem w latach pięćdziesiątych we Wrocławiu. Przymierzałem się nawet do pracy doktorskiej o gwarze lwowskiej, jednak nie był to czas do tego sposobny. Pociągało mnie dziennikarstwo, jeszcze w Jeleniej Górze, będąc w 10. klasie zacząłem pisać sportowe artykuliki do katowickiego „Dziennika Zachodniego”. W czasie studiów założyliśmy z kolegami pismo dla studentów i młodej inteligencji „Poglądy”. W latach 1956–57 wydaliśmy 52 numery, w tym jeden pod tytułem „Zapatrywania”, co było przejawem walki z władzami partyjnymi, które nie mogąc sobie podporządkować redakcji, postanowiły w końcu pismo zlikwidować, podobnie jak „Po prostu” w Warszawie i kilka innych pism młodzieżowych w Poznaniu, Krakowie i Katowicach. Wcześniej jednak, bo w 1955 r. założyłem i prowadziłem pierwszy we Wrocławiu Studencki Teatr Satyry „Ponuracy”. Dla teatru pisałem skecze i wiersze, dla tygodnika fraszki, aforyzmy, reportaże, felietony. Napisałem też pierwszą swoją sztukę teatralną – „Wszystko przepadło”, którą jesienią 1958 r. wystawiło przemyskie „Fredreum”. Była to komedia satyryczna – satyra na ówczesną polską dyplomację. Przemyska cenzura sztukę przepuściła, powodzenie na premierze było ogromne. Niestety na drugi dzień zjechała do Przemyśla cenzura rzeszowska (najgłupsza – jak wówczas mawiano – cenzura w Polsce) i natychmiast zdjęła sztukę z afisza, a przy okazji, jak się wiele miesięcy później dowiedziałem – parę osób, które zaakceptowały tę sztukę.
A jak Pan z tego wybrnął? Byłem młody, zadziorny i wierzący w siłę argumentów. Pojechałem do centrali cenzury w Warszawie wykłócić się o swoje dzieło. Miałem jednak pecha, bo szefem działu teatralnego był akurat facet, który wrócił właśnie z jakiejś dyplomatycznej placówki i moją komedyjkę potraktował jako obrazoburcze dzieło. – Pańska sztuka jest antyrządowa i antyradziecka! – powiedział. – Moja sztuka jest anty głupocie. Dlaczego pan utożsamia głupotę z naszym rządem i na dodatek ze Związkiem Radzieckim? – niemal wykrzyczałem. – Ja z panem w taki sposób rozmawiać nie będę – walnął pięścią w biurko. Ja także walnąłem, niestety – tylko w biurko, i krzyknął, że z nim także rozmawiać nie będę. Skutek był łatwy do przewidzenia. Wszystkie cenzury w Polsce otrzymały pisemko, że sztuki Janusza Wasylkowskiego „Wszysko przepadło” nie należy dopuścić do kolejnego wystawienia.
Co było dalej? Próbowałem jeszcze działać we Wrocławiu. Założyliśmy mutację tygodnika warszawskiego „Od nowa”, a gdy i ta inicjatywa została utrupiona, pracowałem w Spółdzielni Dziennikarskiej „Omnipress”, przez rok byłem nawet sekretarzem komitetu wojewódzkiego... antyalkoholowego. Były próby założenia kolejnych teatrzyków: młodzieżowego „Sztubak” i studentów Politechniki „Bluff”. Pisałem teksty i wyreżyserowałem trzy programy. Wciąż marzyło mi się jednak dziennikarstwo, stabilizacja zawodowa i finansowa. Dowiedziałem się jednak – od kolegi ze studiów, który dostał pracę w cenzurze – że ja, podobnie jak inni dziennikarze z dawnych „Poglądów”, mam zakaz etatowej pracy dziennikarskiej. Ale, jak mnie przy wódce u owego kolegi poinformował szef cenzury, ręce tutejszego sekretarza KW sięgają tylko do granic województwa.
I wtedy wyjechał Pan do Warszawy... Właśnie, to był rok 1961. Nie miałem we Wrocławiu pracy ani mieszkania... Na szczęście miałem w Warszawie rodzinę, ale po roku zaczęła się kolejna sublokatorska wędrówka. Ale pisałem! I to dużo, do niezłych (w owe lata) pism: „Nowej Kultury”, „Świata”, „Polityki”, „Przeglądu Kulturalnego”, do tygodników młodzieżowych. Na dwa lata związałem się z pismem harcerskim „Drużyna”, później prawie 7 lat pracowałem w „Życiu Gospodarczym”. Równocześnie publikowałem w innych pismach aforyzmy, fraszki, napisałem kilka sztuk teatralnych i adaptacji, którymi zainteresował się Teatr Polskiego Radia i Teatr Telewizji. Kilka jednoaktówek wystawiono za granicą: w Czechosłowacji, Szwajcarii, Anglii, ówczesnej RFN, Bułgarii, Kanadzie... W roku 1970 zaproponowano mi kierownictwo telewizyjnego Teatru Rozrywki. Przez dwa lata zrealizowałem 40 spektakli w Warszawie i kilkanaście w innych ośrodkach. Uważałem to za przygodę swego życia, ale właśnie wtedy pojawił się osławiony Maciej Szczepański (zwany nie bez kozery „Krwawym Maciusiem”), który rozpędził więcej niż połowę pracowników telewizji, likwidując wiele programów, w tym i mój Teatr Rozrywki. Później pracowałem jeszcze w Interpressie, w „Przeglądzie Technicznym”, ale dziennikarstwo przestało mnie bawić. Za dużo było interwencji i wymagań niezbyt mądrych szefów. Przerzuciłem się na handel, tak, zacząłem handlować książkami i obrazami. Chyba stałem się nawet niezłym znawcą polskiego malarstwa. Oczywiście wszystko było robione po cichu, po znajomości, ale popyt był duży, bo w stolicy Polski działały wówczas zaledwie – i to z ograniczeniami – cztery sklepy ze starociami i trzy antykwariaty książkowe. Pisywałem natomiast okazjonalnie do emigracyjnej „Kroniki” w Kopenhadze, oczywiście za darmo i pod pseudonimem. Dogadałem się też z prof. Wieczorkiewiczem na temat niedokończonej we Wrocławiu pracy magisterskiej oraz doktorskiej na temat gwary lwowskiej. Ale profesor nieoczekiwanie zmarł i okazało się, że nie ma w Warszawie specjalisty, który by mógł poprowadzić taką pracę. W dodatku dowiedziałem się, że pani prof. Zofia Kurzowa pisze w Krakowie i wydaje książkę o polszczyźnie Lwowa. Gdy zatelefonowałem do niej, powiedziała, żebym się nie trudził, bo ona już wszystko opisała. Po wydaniu tej książki okazało się, że jej słownik liczy około 1000 lwowskich słów i zwrotów, a w moich fiszkach jest ich 4 tysiące! Może jeszcze kiedyś wrócę do tego tematu...
Zdaje się, że zbliżamy się do momentu, kiedy wszedł Pan wreszcie na najważniejszy odcinek swojego życia. Można tak powiedzieć. Gdy w roku 1989 powstało w Warszawie Towarzystwo Miłośników Lwowa, wszedłem do jego bardzo licznego wtedy zarządu. Po pewnym czasie podjęto decyzję o wydaniu Biuletynu Oddziału. Do zespołu redakcyjnego weszło 8 osób, same znane i ważne nazwiska, a ja miałem tym kierować. Jednak było to zbyt trudne, bo wszyscy mieli ogromnie dużo pomysłów, a niezbyt wiele chęci do konkretnej pracy. W efekcie po półrocznych deliberacjach wyszło powielaczowe pisemko, którym trudno było się pochwalić. Wtedy postanowiłem, że można inaczej. Dobrałem sobie ludzi mniej znanych, ale takich, na których można było polegać. I tak powstał „Rocznik Lwowski” – pierwszy numer wyszedł pod koniec 1991 roku. Do dziś wydaliśmy ich już dziesięć, niektóre podwójne – to efekt braku pieniędzy i kłopotów z uzyskaniem sponsorów. Numer 11 od grudnia leży gotowy do druku i także czeka na sponsorów...
Czy Instytut już wtedy istniał? Założyliśmmy go w 1991 roku i zarejestrowaliśmy jako działalność gospodarczą. Taki status ułatwił nam życie, mogliśmy podejmować wydawnictwa. Postaraliśmy się o dotacje z Komitetu Badań Naukowych i mamy je do dziś, niestety coraz skromniejsze. Podobno za dużo chętnych...
Ale wydajecie nie tylko „Rocznik Lwowski”. Oczywiście, mamy już całą serię książek lwowskich, jednak wydawanych głównie nakładem autorów. Na 13 tytułów tylko dla trzech dostaliśmy dotacje – był między nimi album Wojciecha Wingralka Tam gdzie lwowskie śpią Orlęta.
Czy koszty zwracają się ze sprzedaży? Udało się tylko w dwóch wypadkach, i to po paru latach: za moje Lwowskie misztygałki i Budzyńskiego Rozmówki Aprikozenkranca i Untenbauma. Do innych trzeba dopłacać.
Jak sobie radzicie z obsługą takiej działalności? Wiem po własnych doświadczeniach z naszym kwartalnikiem, który ma przecież o wiele skromniejszy zakres rzeczowy i ilościowy, ale wymogi biurokratyczne przyprawiają często o ból głowy. Sami byśmy nie dali rady. Te wszystkie formalno-księgowe sprawy prowadzi dla nas Bogdan Kasprowicz w Bytomiu – tak, ten od „Teatrzyku bez granic” – który ma tam biuro podatkowe. Spłacamy mu książkami. Zresztą sam wydał u nas trzy tomiki wierszy: swojej matki Marii Bieleckiej-Kasprowicz i dwa własne. Więc jakoś sobie radzimy.
Są jeszcze inne formy działalności Instytutu, prawda? Oczywiście. Przede wszystkim aukcje książki i grafiki. Było ich już dwanaście.
Wiem coś o tym, bo niejedno stare wydawnictwo lwowskie zamówiłem u Pana listownie na podstawie ofert, które Pan rozsyła. A gdzie Pan to wszystko zbiera? To chyba ciężka praca... Skupuję przy różnych okazjach. Ludzie oferują, a ponadto co sobota i niedziela chodzę na bazar, na targi staroci. Byłem już dzisiaj rano, dlatego umówiłem się z Panem dopiero na jedenastą. Dzięki aukcjom zdobywam fundusze na utrzymanie redakcji, bogatą korespondencję, transport, magazyn...
Właśnie! Nawet to mieszkanie jest nabite książkami, obrazkami, medalami, ekslibrisami, a w szafach stosy starych fotografii i druków ulotnych. Ten zbiór odnawia się nieustannie. Kolekcję widokówek nabyła u mnie Biblioteka Narodowa i wydali z tego piękny album. Ale nie wszystko jest na sprzedaż. Do wielu rzeczy, które Pan widzi, jestem bardzo przywiązany.
Dobrze rozumiem, bo mam też sporo różnych rzeczy. Problem w tym, co z tym będzie w przyszłości. Przecież moja rodzina, choć życzliwa temu szaleństwu, nie będzie mogła żyć wśród tych stosów książek i pamiątek, bo już mają swoje własne. Podobny problem ma wiele osób i rodzin w całym kraju, a dodajmy, że te wszystkie zbiory powinny służyć nauce i pamięci o rodzinnej Ziemi. Ale przecież nie powinno się to rozproszyć po dziesiątkach bibliotek, muzeów, archiwów. I muszą się znaleźć ludzie, którzy przejmą cały zakres zainteresowania i badań nad tym, co powstało i co pozostało na Ziemiach Wschodnich i czym te ziemie były dla Polski. Rzecz jednak w tym, że oni już nie będą pracować amatorsko, jak nasze pokolenie. Więc najwyższy czas, byśmy podjęli, czy wzmogli, zabiegi o utworzenie ogólnopolskiej instytucji naukowo-badawczej, z własnymi, przebogatymi zbiorami. Niemcy już od dawna mają swój Ostinstitut. Ale to osobny temat, będziemy do niego na pewno nieraz wracać. Jakie są jeszcze inne formy działania Instytutu? Prowadzimy odczyty i konsultacje. Tych pierwszych było przez dziesięć lat około 140, najwięcej wygłaszał Jan Wojciech Wingralek na temat Cmentarza Orląt. A konsultacje – to pomoc magistrantom i doktorantom, którzy piszą o Lwowie, o ludziach kultury, uniwersytecie, szkolnictwie, prasie. W tej dziedzinie oprócz mnie działają panowie Oskar Stanisław Czarnik, Andrzej Mierzejewski i Krzysztof Smolana. Ktoś interesował się życiem codziennym we Lwowie po wojnie – tu mogłem jedynie wskazać źródła i bardziej kompetentnych znawców tematu. Ludzie pytają czasem o drobne, ale ważne dla nich informacje, trzeba więc szukać. Agencja Produkcji Filmowej wypożyczyła u nas zdjęcia do filmu o Karolinie Lanckorońskiej. Ostatnio zwróciło się Wydawnictwo Kluszczyński z Krakowa o wskazanie błędów w ich nowej Encyklopedii Kresów. Jest ich tam sporo.
W Krakowie też parę osób się w to zaangażowało. Ja osobiście wysoko oceniam tę księgę, bo ona wypełnia ogromną lukę informacyjną dla szerokich kręgów. Ale zauważam także sporo istotnych braków... ... a nawet nieporozumień. Opracowywali to zapewne młodzi ludzie, pełni dobrej woli, ale – co zrozumiałe – brakowało przygotowania i niezbędnego wyczucia.
Pozwolę sobie znowu na dygresję: dziś może pomóc Pan i jeszcze jakaś liczba starszych osób. A kto pomoże za 10–20 lat, po naszym, choćby najdłuższym życiu (w zdrowiu)? Więc znowu wracam do tamtego tematu instytucji naukowo-badawczej, skupiającej ludzi, którzy nie incydentalnie, lecz profesjonalnie będą się zajmować tamtą połową historii i kultury polskiej. Ale skoro zeszliśmy na encyklopedię, to przecież i Pan przygotowuje coś bardzo szczególnego: Encyklopedię Lwowa. Jak będzie wyglądać, kiedy się ukaże? Jest na ukończeniu – kwestia paru miesięcy. Mam ciągle pewne braki, muszę się po raz któryś wybrać do Lwowa, żeby uzupełnić szczegóły. Będzie dość obszerna, dużo ilustracji. Złożą się na nią trzy części. Pierwsza to hasła historyczne w układzie chronologicznym. Następnie hasła rzeczowe – o mieście i najbliższych okolicach. Ostatnia część – o ludziach. Jest to więc raczej encyklopedyczna opowieść o Lwowie niż encyklopedia sensu stricto.
Bardzo na to czekamy i liczymy, że Pan sprostuje nieporozumienia, które zaistniały w tamtej encyklopedii. Że wśród lwowiaków znajdą się prawdziwi, znakomici profesorowie, pisarze, artyści, lekarze, inżynierowie, działacze, za to bez Schaffów i Kuroni. Ważne też, by liczni turyści, głównie młodzież, dowiedzieli się o polskości Lwowa i lwowian, bo na Łyczakowie coraz więcej nagrobków dostaje niepolskie napisy – ostatnio wielki architekt Julian Zachariewicz... I jeszcze na koniec: nie mówiliśmy dotąd o Pana własnej twórczości literackiej. Wydałem kilka książek o Lwowie, m.in. już tu wspominane Lwowskie misztygałki, trzy tomiki swoich wierszy i limeryków, tomik aforyzmów, tomik anegdot i dowcipów żydowskich ze Lwowa, kilka sztuk scenicznych, a także książkę publicystyczno-naukową: Na rzecz Wolnej Polski – o Towarzystwie Polskim w Danii – jednej z emigracyjnych, niepodległościowych organizacji, o których niepodległa ojczyzna jakby zapomniała... Przygotowuję kolejne zbiorki wierszy. A także aforyzmy, bo napisałem ich prawie 7 tysięcy. Niestety w Polsce nikt ich nie potrzebuje, za to drukują mi je w polskiej prasie w Kanadzie. Wie Pan, nie napisałem dotąd powieści. Teraz nad taką rozmyślam – pod tytułem Umrzeć we Lwowie. Rzecz ma dziać się we Lwowie przedwojennym, ale ja – jako jej bohater – będę miał świadomość i doświadczenie dzisiejsze. Stąd wynikną różne paradoksalne i zabawne sytuacje, spięcia. Mam mnóstwo pomysłów.
Wspaniale! Czekamy na to wszystko. I myślimy o przyszłości. A za tę rozmowę bardzo serdecznie dziękuję – w imieniu redakcji i Czytelników.
JANUSZ WASYLKOWSKI, ur. 1933 we Lwowie. Mieszkał przy ul. Reymonta (przecznica ul. Potockiego). Do czasu ekspatriacji uczęszczał do szkoły św. Marii Magdaleny. Członek Kolegium „Kolekcji Leopolis” w Warszawie.
|