Strona główna O nas Kwartalniki Rozmowy Sylwetki Słownik Archiwalia Publikacje Wydawnictwa
Kontakt

ul. Piłsudskiego 27,
31-111 Kraków
cracovialeopolis@gmail.com

Facebook

ROZMOWY

Wszystkie | 1995 | 1996 | 1997 | 1998 | 1999 | 2000 | 2001 | 2002 | 2003 | 2004 | 2005 | 2006 | 2007 | 2008 | 2009 | 2010 | 2011 | 2012 | 2013 | 2014 | 2015 | 2016 | 2017 | 2018 | 2019 | 2020 | 2022
Sortuj alfabetycznie | Sortuj numerami

Janusz M. Paluch ROZMOWA Z DR ANNĄ KOSTECKĄ

[3/2015]

 

Pani doktor, mieszka pani w Polsce już dość długo, zatem pytanie, jak się pani czuje u nas, w Krakowie, może pani uznać za niestosowne…

W Polsce mieszkam już dłużej niż w moich rodzinnych Mościskach… Zawsze jednak z sentymentem wspominam mój dom rodzinny, czasy dzieciństwa i młodości. Poza tym, nadal tam mieszka moja rodzina, moje koleżanki, znajomi z dzieciństwa… Im więcej lat mi przybywa, tym bardziej wzrasta tęsknota za rodzinnymi stronami. Jednak tu w Krakowie czy Skawinie jest mi również dobrze – w końcu to są spełnione moje marzenia!

 

Kobietom wieku nie powinno się wypominać, ale gdyby pani zechciała przybliżyć nam te lata, kiedy znalazła się w Polsce…

Mościska opuściłam w wieku 17 lat, gdy podjęłam naukę w Polsce. To było 22 lata temu! Moim marzeniem było zamieszkanie w Polsce, a szczytem marzeń – kiedyś wydawało się nierealnym – studiowanie na wyższej uczelni. O Krakowie nawet nie marzyłam, ale udało mi się podjąć naukę tutaj, potem zostać na studiach doktoranckich, w międzyczasie nabyć polskie obywatelstwo, w końcu zamieszkać i pracować w pięknym Krakowie. Ale to wszystko jest zasługą życzliwych ludzi, których spotkałam na mojej drodze. Tak teraz patrzę wstecz – nic w życiu nie było przypadkowe – każda znajomość, przyjaźń pomagała mi w rozwoju, w nabywaniu doświadczenia. Kiedy podjęłam pracę, to z moimi zarobkami nie miałam co marzyć o własnym mieszkaniu. Mąż pracował wtedy „na czarno”… Ale poznałam wspaniałą kobietę, panią dyrektor banku, która znając środowisko lwowiaków, pomogła mi uzyskać kredyt na zakup mieszkania.

 

A praca?

Dzięki opiece, jaką otoczył mnie mój profesor Bogusław Dunaj, niemal od początku wszystko układało się pomyślnie. Pod okiem prof. Dunaja, w Instytucie Filologii Polskiej UJ, napisałam pracę magisterską i później doktorską, Profesor był moim promotorem. Pracowałam nad polskimi gwarami kresowymi, które porównywałam z gwarami polskimi. Wówczas korzystałam z materiałów Słownika gwar polskich oraz jego kartoteki, która mieści się w Instytucie Języka Polskiego Polskiej Akademii Nauk w Krakowie. Bardzo mi się ta praca spodobała. W efekcie zostałam tam. Na Uniwersytecie Jagiellońskim miałam też możliwość prowadzenia zajęć ze studentami, a to dzięki profesorowi Józefowi Wróblowi, z którym miałam pierwsze zajęcia w Przemyślu. Tam kończyłam trzyletnie Studium Nauczycielskie. A w Krakowie kontynuowałam studia na UJ, gdzie uzyskałam dyplom magisterski i później tytuł doktora. W przetrwaniu przy oczekiwaniu na pracę pomogła mi moja recenzentka pracy doktorskiej – profesor Zofia Cygal-Krupa. Jej też zawdzięczam wiele. Zaraz po obronie pracy, nie wiadomo jakimi drogami, znalazła numer telefonu do akademika Żaczek, w którym wtedy mieszkałam z mężem i córką. Pani profesor zadzwoniła do mnie i zaprosiła nas do swojej rodziny. To jest niesamowita kobieta – z niej emanuje wielka mądrość, z drugiej strony spokój, ciepło i wielka wrażliwość na drugiego człowieka. A przy tym wielka łagodność. Dała mi możliwość sprawdzenia się jako lektorka w prowadzeniu ćwiczeń ze studentami w Tarnowie. Do dziś utrzymujemy żywe kontakty.

Zanim w pani życiu rozpoczął się rozdział krakowski, były Mościska – dzieciństwo i młodość w jakże odmiennej rzeczywistości, w realiach małego, przygranicznego miasteczka na terenie Ukraińskiej Republiki Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, a później wczesnych lat powstawania nowej państwowości – Ukrainy…

Urodziłam się w 1976 r. w Mościskach. Moi rodzice pochodzą ze Strzelczysk. To polska wieś oddalona o kilka kilometrów od Mościsk. W latach 90. było tam jeszcze 99% Polaków! Mój tato nazywa się Józef Kostecki, z zawodu jest stolarzem, a mama Maria z domu Gibała. W latach 80. rodzice pracowali w fabryce telewizorów kolorowych na zmiany. W latach 90., kiedy upadła ta fabryka, tato jeździł do pracy najpierw na Syberię, a potem do Polski. Mama pochodzi z większej rodziny – było ich siedmioro. Ojciec mamy, Franciszek Gibała, brał udział w II wojnie światowej – wujek, jego najstarszy syn, mówił mi, że był u Wandy Wasilewskiej i doszedł aż do Berlina… W Mościskach jeszcze w początkach lat 90. mieszkało ponad 50% ludności polskiej. Teraz jest już coraz mniej Polaków. Dużo młodzieży wyjeżdża za granicę. Ci, co zostają, wchodzą często w związki małżeńskie z Ukraińcami, co powoduje powolne, ale systematyczne rozpływanie się polskości w Mościskach. Tym samym przechodzą też na język ukraiński. Zresztą od dawna robiono wszystko, by polskość u nas zneutralizować… Moja ulica w Mościskach leży już na peryferiach miasta. Kiedy rodzice dostawali tę działkę pod budowę domu, to przydzielano je tak, by ludność była wymieszana, by Polacy po jakimś czasie poszli w jednym rozwojowym kierunku. Ukraińskim oczywiście. Przy naszej ulicy co drugi dom należał do polskiej rodziny… Bardzo rzadko się zdarza, by obok siebie mieszkały dwie rodziny Polaków.

 

A język rosyjski?

Język rosyjski się tam nie liczył. Był narzucony. Właściwie tam nie było tego języka. Oczywiście był on językiem urzędowym na równych prawach, ale powszechnie posługiwano się ukraińskim. W szkole nauczyciele mówili po ukraińsku. Owszem, moja nauczycielka posługiwała się rosyjskim, ale po 1991 r. całkowicie przeszła na ukraiński. Na ulicach słyszało się głównie język ukraiński, a po rosyjsku rozmawiali przede wszystkim ci, którzy przyjeżdżali ze wschodniej części Ukrainy (głównie wojskowi i ich rodziny), by pracować na granicy z Polską.

Polski zespół w Mościskach

 

W Polsce dużo mówi się o tym, że w państwie ukraińskim narodowość polska narażona jest na różnego rodzaju szykany. Czy z czasów swej młodości odczuwała to pani?

Z czasów młodości nie pamiętam. Ale kiedy człowiek jest młody, to na takie sprawy może i nie zwraca uwagi… Poza tym nie miałam wtedy też takiej świadomości historycznej. Wydaje mi się, że w tamtych czasach nie miało to miejsca. Jednak teraz jest to normą. Często słyszałam (nie tylko ja) m.in. od moich koleżanek Ukrainek, że w ich domu czy na ulicy nie mogę mówić po polsku. Wiele razy już będąc w Przemyślu szłam z mamą po drodze i mama mówiła mi, jak to dobrze mówić swobodnie w swoim języku i nie oglądać się, czy nas ktoś nie słyszy. Dziwne jest też to, że po wielu ingerencjach Polski w ostatnich latach (m.in. związanych z wojną ukraińsko-rosyjską), wielkiej pomocy ze strony polskiej, nadal słyszy się o szykanowaniu Polaków za używanie języka polskiego.

 

Jak wyglądało tam pani życie? Mościska tak blisko granicy są położone…

Od granicy z Polską dzieli nas tylko 13 km. To tak niewiele, a jednak… Uważam, że miałam szczęśliwe dzieciństwo. Jak wspomniałam wcześniej, moja mama miała sześcioro rodzeństwa, prawie wszyscy mieszkają niedaleko siebie, więc mam wiele kuzynek. Pamiętam, że niemal co niedzielę oni chodzili do swoich rodziców do Strzelczysk, to zaledwie 4–5 kilometrów od miasta. Szło się niemal cały czas przez łąki i błonia. I pamiętam te powroty... Jak już się zmierzchało, szliśmy taką gromadą, dzieci z przodu, a nasi rodzice z tyłu głośno rozmawiając, śmiejąc się, a dość często śpiewając, po polsku oczywiście. Zimą czy jesienią nie było różnicy, no i w każde święta – zawsze szło się do babci – bo ona czekała na nas wszystkich. To tam zawsze śpiewaliśmy pod kapliczką w maju – zmierzch, a wokół unosił się nasz głos. Zawsze też się mówiło o Polsce. Z każdej rodziny ktoś wyjechał do Polski w czasie repatriacji, zazwyczaj to było starsze rodzeństwo naszych babć i dziadków, najmłodsze z nich zostawało na gospodarce. Więc pamiętam, jak sobie czytali, przekazywali te listy od rodzeństwa z Polski, mama opowiadała też, że dwa razy gościła ze swoim ojcem w Oświęcimiu u jego siostry, która tam osiadła. Tak było w każdej polskiej rodzinie. Moja koleżanka z ulicy, Tereska, to samo mówiła – rodzina ojca obiecywała im, że ich kiedyś też ściągnie do Polski. Po latach wyjechała sama, zresztą jak i jej dwoje starszych rodzeństwa, w Mościskach został jeden brat na gospodarce – historia się powtarza. Smutne jest to, że nas Polaków, tak bardzo broniących swojego języka, pielęgnujących swoją wiarę, nikt tu – w Polsce – nie chce. Rząd nam w ogóle nie pomaga, nie upraszcza procedur. Przyjeżdżamy, ale na swoją rękę. Owszem po jakimś czasie otrzymujemy obywatelstwo, i na tym koniec. Żadnej pomocy. Każda z moich znajomych musiała kupić mieszkanie na własną rękę, tułając się jakiś czas, gdzie się dało.

Co innego jak przyjeżdżają „Polacy” ze wschodniej części Ukrainy, z Rosji czy Kazachstanu, rozumiem, że w większości to są potomkowie zesłanych tam Polaków. Ale oni nie mówią po polsku – nie pielęgnowali (nie bronili) swojego języka ojczystego, nie wspomnę już o wierze, której nie dochowali. A jednak tu otrzymują wszystko – naukę języka polskiego, pomoce, zasiłki, szkolenia, dotacje, pracę, nie wspomnę już o mieszkaniach. No i nie muszą się wstydzić, że nie znają polskiego. Im jest wszystko jedno, w jakim mówią języku, mówią na potrzebę obecnej sytuacji. Sprowadza się poszkodowanych...

A najbardziej poszkodowani są Polacy z całego województwa lwowskiego, o których Polska zapomniała (może to tak celowo?). To są ci, którzy bronią polskiego języka ojczystego na co dzień. Którzy nie mogą wszędzie posługiwać się tym językiem na ulicy, bo zawsze znajdzie się ktoś i powie, że nie jest w swoim kraju. Jeszcze ze 3 pokolenia – i wymiesza się ten język ojczysty – przejdzie w jakiś polsko-ukraiński slang, surżyk – jak mówią na Ukrainie językoznawcy, zobojętnieją harde patriotyczne serca i już nie trzeba będzie się modlić po polsku, czy w ogóle modlić, nie trzeba będzie jechać do Polski, no chyba tylko za lepszym życiem, a nie do swoich... Ale to tylko taka dygresja, to taki żal wszystkich Polaków stamtąd, z którymi rozmawiam, gdy przyjeżdżam na wakacje do mamy.

 

Jaki był Pani pierwszy język?

Tak jak mówiłam, moim pierwszym językiem był polski, ale ukraiński nabyłam automatycznie… Też jako dziecko, które od maleńkości trafiło do żłobka i przedszkola. Mój młodszy brat, który chował się w domu i z sąsiadami rozmawiał tylko po polsku, języka ukraińskiego nauczył się dopiero w szkole… A więc bardzo późno. Śmialiśmy się z niego, że mieszka na Ukrainie, a nie potrafi mówić w tym języku. W domu od zawsze rozmawialiśmy po polsku. Był to jednak język mówiony, gwara polska. Czytać i pisać najpierw nauczyłam się po ukraińsku. Chodziliśmy do kościoła rzymskokatolickiego.

W Mościskach są dwa kościoły – piękny gotycki kościół parafialny pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela, a w 1991 roku odzyskano klasztorny kościół OO. Redemptorystów pw. św. Katarzyny, którego odbudową zajął się o. Władysław Ziober. Wcześniej klasztor ten służył jako magazyn. O. Władysław Ziober, ksiądz urodzony na Rzadkowicach – przedmieściach Mościsk, przywrócił go do pełnej świetności. W 1996 r. sprowadził on z powrotem do Mościsk po 50 latach wygnania i tułaczki obraz MBNP przy udziale ks. abpa Mariana Jaworskiego. Obraz został ukoronowany papieskimi koronami. W uroczystość Matki Bożej NP 27 czerwca 2002 r. kościół św. Katarzyny wyniesiono do godności sanktuarium maryjnego, a jego pierwszym kustoszem został o. Władysław Ziober. Od 2009 roku zaczął się nowy okres w życiu parafian Mościsk – proboszczem został ksiądz ze Lwowa – o. Władysław Derunow, który obecnie zajmuje się również klasztorem po śmierci zakonnika.

Tak więc od maleńkości czuliśmy różnicę, odmienność w stosunku do innych dzieci. Rodzice pilnowali naszej wiary, baczyli, byśmy mówili po polsku, modlili się po polsku, w końcu nie zgadzali się na małżeństwa mieszane. To chyba było najtrudniejsze, bo miłość nie patrzy na narodowość... Ten zwyczaj był kultywowany przez Polaków w Mościskach właściwie do niedawna. Trwałości języka polskiego pomagał kościół rzymskokatolicki, który – mieliśmy to szczęście – nigdy nie był zamknięty w Mościskach. Przez wiele lat proboszczem był tam ks. Józef Legowicz. Przy kościele były prowadzone katechezy, istniała też scholka „Mościskie słowiki”, do której należałam od dwunastego roku życia. Śpiewaliśmy pieśni religijne i ludowe, organizowaliśmy jasełka. Zespół prowadziła pani Krystyna Husarz z Sambora. Dzięki tej scholi po 1989 r. zaczęliśmy wyjeżdżać do Polski. Odwiedziliśmy chyba wszystkie najważniejsze polskie miasta. Dużo jeździliśmy też po okolicznych miejscowościach, gdzie uświetnialiśmy otwieranie i święcenie odzyskanych kościołów czy kaplic. To był dla nas, Polaków, budujący okres, ale też niełatwy. Dla mnie najważniejszym przeżyciem z dzieciństwa było przystąpienie do pierwszej komunii świętej. Pamiętam katechezy przygotowujące nas do tego wydarzenia, które odbywały się przy kościele, na strychu. Oczywiście wszystko owiane było wielką tajemnicą, bo przecież ani takie zajęcia nie były legalne, ani uczestniczenie w nich dozwolone. Nie było też katechizmów, ale mieliśmy zeszyciki wypełnione pytaniami i odpowiedziami, które przekazywane były z rodziny do rodziny. Co ciekawe – pisane były literami ukraińskimi, ale czytaliśmy je po polsku! I to było moje pierwsze zetknięcie się z polskim językiem czytanym i pisanym… Moja mama często wspominała swoje przygotowywanie się do I komunii świętej – na pastwisku, pasąc krowy, wyciągając sobie nawzajem osty z nóg razem z koleżankami uczyły się katechizmu. U mnie już były nieco inne realia. Musieliśmy się z tych zeszycików nauczyć katechizmu, a potem zdawaliśmy u księdza egzamin. Naukę religii prowadził ze wszystkimi ks. Legowicz i to przez całe lata, bo był sam w kościele. Dopiero pod koniec mojej edukacji pojawiła się w Mościskach katechetka, która przejęła od niego część obowiązków.

 

Dzisiaj chyba nikt z młodych nie zrozumie, co to znaczy zakazane lekcje religii… Jak wyglądała w Mościskach konspiracja religijna?

Nie było konspiracji. Można powiedzieć, że ulgowo traktowano – przynajmniej w Mościskach – Polaków i Kościół. Pamiętam, jeszcze w szkole, w Wielką Sobotę, nasza nauczycielka powiedziała do nas, wyraźnie zwracając się do Polaków, a było nas w klasie 24 osoby, w tym 10 Polaków: Pamiętajcie, żebym was nie widziała, jak idziecie święcić jajka! A w Wielką Sobotę przed kościołem stali nauczyciele z naszej szkoły, moja nauczycielka też. Kiedy mnie zauważyła, pogroziła mi tylko palcem… Oczywiście nauczyciele musieli wykonywać polecenia, ale konsekwencji żadnych z powodu święcenia pokarmów w koszyczkach wielkanocnych nie było. Natomiast zawsze w czasie świąt, czy to była Wielkanoc, czy Boże Narodzenie, bywały organizowane dla młodzieży szkolnej wyjazdy, czy to do Lwowa do muzeum, czy to na jakieś konkursy pieśni ukraińskich – ja należałam też do zespołu śpiewaczego przy szkole – w których obecność musiała być obowiązkowa. To był celowy zabieg – odrywanie nas od tradycji religijnej i polskości. Przecież polskość wszystkim – nam także – kojarzyła się też z religią i kościołem rzymskokatolickim. Wśród nauczycieli byli również Polacy. Oni nie chodzili do kościoła w Mościskach. Jeździli do Lwowa albo do Sambora, żeby nikt ich nie widział i nie doniósł na nich. Ja byłam jeszcze uczennicą ukraińskiej szkoły. Mój brat, który urodził się w 1988 r., uczęszczał już do polskiej szkoły. Nie pamiętam, jak wyglądał ten problem z prawosławnymi. Miałam koleżankę, której rodzice byli wówczas komunistami, ale na strychu przechowywali święte obrazy. Po 1989 roku wróciły na ściany domu, a jej mama stała się przy cerkwi działaczką społeczną…

 

Ks. Józef Legowicz musiał być szczególnie szanowany przez mieszkańców Mościsk…

To prawda. Przecież to, o czym powiedziałam wcześniej, to tylko jego zasługa. Katechezy, nasza schola, wyjazdy do Polski, otwieranie kościołów po wielu latach ich zamknięcia przez komunę. To on skupiał nas – młodzież polską – wokół kościoła, pilnował, byśmy nie schodzili na jakieś złe drogi… Jak się jest młodym i zbuntowanym, to pokus nie brakuje. Wszyscy się wokół niego gromadzili! Pamiętam jego imieniny… Kaplica w Mościskach, która jest teraz trochę zaniedbana, po brzegi była wypełniona ludźmi, którzy przyjeżdżali ze wszystkich wiosek, należących do parafii w Mościskach. Modlitwom i życzeniom nie było końca… Parafianie go bardzo lubili i szanowali. Ks. Legowicz kilka lat temu został przeniesiony do Żółkwi i pracuje w kościele rzymsko­katolickim. O tych tłumach podczas imienin ks. Legowicza przypomniałam sobie w tegoroczny Wielki Czwartek, kiedy w naszym kościele w Skawinie byliśmy na uroczystościach kościelnych. Dla duchownych to ważny dzień, dzień kapłaństwa… Przybywających do świątyni księży, a było ich sześciu, witała niewielka garstka ludzi, związanych pewnie z różami różańcowymi… Ten sam Kościół, a dwa różne światy…

Rodzina Kosteckich w Mościskach z ks. J. Legowiczem

 

Wróćmy jeszcze do języka polskiego… Jeśli dobrze zrozumiałem, dopiero w drugiej – komunijnej klasie, zetknęła się pani z pisanym i czytanym językiem polskim… Dość dziwna edukacja – polski tekst pisany liternictwem ukraińskim…

Jak powiedziałam już wcześniej, katechizmu nauczyłam się po polsku czytając cyrylicą… Dopiero w 4. klasie poznałam w końcu alfabet łaciński, ucząc się języka angielskiego. Na podstawie tej „łacinki” mogłam zacząć czytać po polsku. Moją pierwszą książką był modlitewnik, jaki dostałam, gdy miałam 10 lat. Zawsze lubiłam języki. Marzyłam nawet, że zostanę nauczycielką. Miałam wspaniałą nauczycielkę języka rosyjskiego. Pięknie opowiadała o literaturze rosyjskiej, o życiu poetów czy pisarzy i ich utworach. Ponieważ nigdy nie robiłam błędów, niezależnie od tego w jakim języku pisałam, ta nauczycielka dawała mi do poprawy dyktanda uczniów, którzy mieli najgorsze oceny. Wtedy już czułam się na jakimś etapie przygotowania do nauczycielstwa.

 

Proszę opowiedzieć, jak pani trafiła do Polski na studia?

Tradycyjnie. Szkoła 10-latka i matura. Od kilku lat, może 4–5, wiedzieliśmy, że można zdawać we Lwowie egzamin na studia do Polski. Z naszej parafii już garstka młodzieży tam studiowała. W dniu zakończenia szkoły pojechałam do Lwowa na egzaminy wstępne na studia do Polski. Wahałam się, bo na ten dzień tyle różnych spraw się nałożyło. Ale mama powiedziała: Jedź, sprawdź. Sprawdź się... Mam 500 dolarów odłożonych na czarną godzinę, ale to starczy tylko na to, byś w Samborze skończyła szkołę sekretarek czy księgowych. We Lwowie pisałam sprawdzian z języka polskiego i historii, której się sama uczyłam. Nie pamiętam, skąd podręczniki do historii zdobyłam! Miałam szczęście. Dostałam się na studia! Podejrzewam, że decydował egzamin ustny. To już wtedy po raz pierwszy zetknęłam się z profesorem Józefem Wróblem, który mnie egzaminował. Pytał o literaturę, co czytałam. Po tym egzaminie jednych kierowano na roczny kurs języka polskiego, a innych od razu na studia. Ja od razu dostałam się na studia do Kolegium Nauczycielskiego w Przemyślu. Byłam szczęśliwa, plusem też było to, że byłam niedaleko rodziny, domu, ale wpadłam na głęboką wodę, bo przecież nie znałam wystarczająco dobrze literatury polskiej ani historii. Język polski też nie był taki, który wyniosłam z domu. Co drugą sobotę profesor Józef Wróbel prowadził z nami zajęcia „wyrównawcze”, pomagał nam poznać język, historię czy kulturę kraju – rozmawiał z nami o historii, literaturze. Zabierał na wycieczki do Zamościa, Krakowa, Łańcuta. Pokazywał nam zabytki, opowiadał o historii. To była taka inna, przyspieszona edukacja z zakresu kultury polskiej. Bo początki, przyznaję, były trudne. Na trzecim roku studiów napisałam pracę licencjacką na temat obrzędów weselnych Polaków z Mościsk i okolic. Zebrałam dużo polskich piosenek i przyśpiewek towarzyszących obrzędom weselnym. Moim promotorem wówczas był profesor Józef Kąś, który – jak się już później okazało – jest miłośnikiem i czynnym eksploratorem gwary góralskiej, zwyczajów i kultury górali. Po ukończeniu studiów licencjackich zawiozłam dokumenty do Krakowa na Uniwersytet Jagielloński. Zakochałam się od razu w Krakowie. Czekając kilka godzin na pociąg powrotny do Przemyśla, spacerowałam po Rynku krakowskim, wzdłuż Plant, stwierdziłam, że muszę tu zostać! Na drugim roku wybrałam promotora i temat pracy magisterskiej: Słownictwo Mościsk i okolic. Tylko jak tu zostać? Koleżanka z Krosna opowiadała mi, że złożyła ok. 60 podań o pracę i nie dostała żadnej odpowiedzi. Byłam przerażona! Chciałam wszystko mieć od razu. Niestety, wszystko się układało pomyślnie, ale powoli, wszystko w swoim czasie. Dzięki profesorowi Bogusławowi Dunajowi wdrażałam się do pracy słownikarskiej i z czasem trafiłam do pracowni Słownika gwar polskich w Zakładzie Dialektologii Polskiej, która mieści się przy Instytucie Języka Polskiego Polskiej Akademii Nauk w Krakowie, tam do tej pory pracuję. Cierpliwość się opłaciła. Wcześniej jednak były studia doktoranckie, a doktorat napisałam na temat: Polszczyzna południowokresowa na przykładzie Mościsk i okolic.

 

I co dalej?

Habilitacja… Kartoteka Słownika gwar polskich zawiera około 2 mln fiszek, a jesteśmy przy literze H! Mówią, że nasza praca będzie trwała koło 400 lat! Dużo wyrazów przybywa, wiele zanika, jest zatem sporo bieżącej pracy. Na habilitację podjęłam się przeanalizowania zapożyczeń wschodniosłowiańskich w gwarach polskich. Jest to ciekawy temat, bo nasza kartoteka gromadzi słownictwo z wszystkich regionów kraju, a wśród nich notujemy zapożyczenia z języka ukraińskiego, rosyjskiego aż w Wielkopolsce czy nawet na Kaszubach. Dla mnie to tematyka bardzo wdzięczna, bo znam tę grupę języków wschodniosłowiańskich. Trzeba będzie też wrócić za kilka lat do polszczyzny południowokresowej i zobaczyć co z niej zostało, bo przez ostatnie lata bardzo dużo osób wyjechało. Nastąpiły też duże zmiany w obyczajowości. Jest coraz więcej małżeństw mieszanych – polsko-ukraińskich. Z tym wiążą się nie tylko sprawy językowe, ale i wyznaniowe. Widać to gołym okiem. Teraz trzeba poczekać na język dzieci, ich świadomość językową. Oni będą musieli wybrać, zdecydować się na swoją tożsamość.

 

Pani się zakochała w Krakowie, ale męża – zresztą Polaka – przywiozła stamtąd…

Moje kuzynki, koleżanki, które tu przyjechały, z czasem znalazły chłopaków i pozakładały rodziny… Ja tak nie potrafiłam. Lubiłam się uczyć, nigdzie nie chodziłam. Owszem moją pasją stało się odwiedzanie zabytkowych miejsc. Jeszcze na studiach razem z koleżanką i jej chłopakiem (historykiem z wykształcenia) zwiedzaliśmy okolice Krakowa. To mi zostało – teraz ja często z rodziną jeżdżę po Polsce, pokazując znane mi już miejsca lub odkrywając nowe. Próbuję im pokazać Polskę, często miejsca, które odwiedziłam w dzieciństwie ze scholą. Ale od tamtego czasu tak wiele się zmieniło, że nie poznaję tych miejsc! A mój mąż jest moim kolegą z klasy i czekał na mnie w Mościskach. Rodzice też się ucieszyli, ale przede wszystkim dlatego, że pochodzi z polskiej rodziny. Wychodziłam za mąż na trzecim roku studiów doktoranckich. Mój mąż wtedy był pogranicznikiem, pracował na granicy polsko-ukraińskiej w Szehyniach. Często zastanawiałam się, jak to będzie, on tam, a ja muszę w Krakowie zakończyć doktorat. Lecz życie samo pisało scenariusz, jak głosi przysłowie – człowiek myśli – Pan Bóg kryśli. Miesiąc przed ślubem został zwolniony z pracy… I chcąc nie chcąc musiał przyjechać do Krakowa. Tak właściwie to pan Maciej Wojciechowski ściągnął go tutaj. Gdy nie mieliśmy się gdzie zatrzymać – wziął nas pod swój dach. Jego poznałam przez pana Andrzeja Chlipalskiego. Z czasem mąż znalazł pracę. Wszystko dzięki dobrej woli obcych ludzi, których Bóg stawiał na mojej ścieżce życia. Trzynaście lat mieszkałam w akademiku, cztery lata z dzieckiem. Często spacerowałam po uliczkach krakowskich, zaglądałam w okna kamienic i zastanawiałam się, z którego okna kiedyś ja wyjrzę i powiem, że znalazłam już swój kąt. Że znalazłam już swoją przystań, że mieszkam w Polsce. Pewnego dnia przyjechałam do domu rodziców i powiedziałam, że kupujemy mieszkanie w Skawinie, udzielono nam kredytu – i pamiętam minę mamy, która zdawałaby się mówić: Córko, oszczędź sobie cierpienia, nie łudź się już dłużej. A zaraz potem wizytę rodziców, którzy wówczas powinni byli być na grobach swoich zmarłych rodziców (był to 1 listopada), a oni przyjechali sprawdzić – czy to prawda, co mówiłam, czy nas czasem nie oszukali... Czy ten dom to nie jakaś rudera... Za rok już minie 10 lat naszego pobytu w Skawinie (mojego spokoju psychicznego – że mam już swój dom; dopiero po kilku latach zamieszkania w Skawinie przestały mi się regularnie co kwartał śnić koszmary, że muszę się wyprowadzić z akademika – a nie mam dokąd). Miasto jest piękne, trochę przypomina mi Mościska, i tu jest nasz dom… Choć czasem tęsknię do Mościsk, to chyba nigdzie nie będzie mi tak dobrze jak w Krakowie. Tu można swobodnie mówić po polsku i nikt mi nie zwróci uwagi, że mówię po polsku!

Serdecznie dziękuję pani za rozmowę!

 

 


Dr Anna Kostecka-Sadowa. Pracownik Instytutu Języka Polskiego Polskiej Akademii Nauk w Krakowie. Autorka książek Słownictwo gwar polskich w Mościskach i okolicach (2008), Rzeczownikowe zapożyczenia wschodniosłowiańskie w gwarach polskich (2015). Mieszka w Skawinie z mężem Marianem Sadowym, córkami Justyną i Julią, uczennicami szkoły podstawowej.