Strona główna O nas Kwartalniki Rozmowy Sylwetki Słownik Archiwalia Publikacje Wydawnictwa
Kontakt

ul. Piłsudskiego 27,
31-111 Kraków
cracovialeopolis@gmail.com

Facebook

ROZMOWY

Wszystkie | 1995 | 1996 | 1997 | 1998 | 1999 | 2000 | 2001 | 2002 | 2003 | 2004 | 2005 | 2006 | 2007 | 2008 | 2009 | 2010 | 2011 | 2012 | 2013 | 2014 | 2015 | 2016 | 2017 | 2018 | 2019 | 2020 | 2022
Sortuj alfabetycznie | Sortuj numerami

Zbigniew Wawszczak, ROZMOWA Z ANDRZEJEM CHŁOPECKIM

[4/2017]

Z KRESÓW WSCHODNICH NA ZACHODNIE RUBIEŻE. DROGA Z PODOLA NA ZIEMIĘ LUBUSKĄ

 

Z Andrzejem Chłopeckim, majorem w st. sp. z Oświęcimia rozmawia Zbigniew Wawszczak

 

Latem 1945 roku do wsi Głuchowo (Woxfelde) na Ziemi Lubuskiej u ujścia Warty do Odry przybyła grupa dawnych mieszkańców wsi Wasylkowce na Podolu. Wśród przybyszów był pana dziadek i siostry ojca. Pański ojciec wówczas służył w wojsku. Panie majorze, proszę opowiedzieć, jak w świetle rodzinnych opowieści wyglądał dramat mieszkańców podolskiej wsi Wasylkowce, zmuszonych do opuszczenia rodzinnych siedzib i wyjazdu w bydlęcych wagonach towarowych na Zachód?

Wydarzenia te poznałem z opowiadań moich ciotek, sióstr mojego taty. Najbardziej jednak koszmar wysiedlenia z rodzinnych stron i podróż na tzw. Ziemie Odzyskane poznałem z lektury książki napisanej przez przyjaciela rodziny Chłopeckich, pana Edmunda Kunickiego. Drogę z Kresów Wschodnich na zachodnie rubieże Polski powojennej i ich zasiedlenie, opisał pan Edmund w historii swojej rodziny, zatytułowanej Silva rerum. Książka ta zajmuje szczególne miejsce w mojej prywatnej, pokaźnej bibliotece. Jest dla mnie kopalnią wiedzy o rodzinnej wsi Chłopeckich – Wasylkowcach oraz rozpoczęciu nowego życia po tragedii wygnania z rodzinnych stron. Podłość i perfidia sowietów była wręcz niewyobrażalna. Na stacji kolejowej w Husiatynie ładowano przesiedleńców do wagonów towarowych. Zwierzęta, przeważnie krowy, umieszczano w wagonach krytych (sic!), natomiast ludzi w wagonach odkrytych. Cel takiego działania wydaje się jasny. Tysiące kilometrów podróży w odkrytym wagonie w różnych warunkach pogodowych mogło spowodować choroby i śmierć wielu wygnańców. I wydaje się, że sowietom o to właśnie chodziło. Przykładem tego może być moja babcia Fryderyka, która nie dojechała na Ziemię Lubuską. Ze względu na zły stan zdrowia babci dziadkowie wysiedli z transportu na stacji w Gliwicach i osied­lili się w pobliskiej Paczynie. Tam 28 lipca 1945 roku babcia zmarła.

Z Paczyną wiąże się niezwykłe zdarzenie z udziałem mojego taty. Dostał on urlop z wojska, aby odnaleźć przesiedloną rodzinę. Bardzo późnym wieczorem dotarł pociągiem na stację w Gliwicach, gdzie do rana czekał na możliwość transportu do Paczyny. Do wsi dotarł przed południem. Rozpytywał o nowych przybyszów, ale bez powodzenia. Słońce grzało niemiłosiernie. Zmęczony i zrezygnowany niepowodzeniem poszukiwań rodziny usiadł przy drodze, aby odpocząć i wracać do jednostki. Gdy siedział nad przydrożnym rowem, podbiegł do niego pies. Serce tacie zabiło jak młotem, był to ich kresowy psiak wabiący się Bimbo. Uradowany jego widokiem tato powiedział: Bimbo, prowadź do domu. I psiak zaprowadził go do domu zasiedlonego przez dziadków. Niestety swojej mamy już tata nie zobaczył, zmarła na obcej sobie ziemi, zanim zdążył wrócić z frontu jej ukochany syn. Dziadek opuścił Paczynę i przeniósł się do Jarnołtowa koło Nysy, gdzie osiedliła się również jego siostra Maria Karczewska z wnukiem Edmundem, którego wychowywała. Mama Edmunda zmarła przedwcześnie, a ojciec, wachmistrz Józef Jajuga, kawalerzysta 13 Szwadronu KOP, został zamordowany przez NKWD w więzieniu w Berdyczowie. W tej wsi osiadło również kilka rodzin z Wasylkowiec. Z dziadkiem w Jarnołtowie do początku lat pięćdziesiątych mieszkała siostra taty Helena i starszy brat, a z nimi mój kuzyn Jerzy, syn stryja Kazimierza zamordowanego przez Niemców w obozie Auschwitz.

Po demobilizacji ojciec również osiedlił się w Jarnołtowie, ale nie na długo. W 1952 roku został ponownie powołany do wojska i skierowany najpierw do Brzegu nad Odrą, a następnie do Gubina nad Nysą Łużycką. Zdążył tam jednak poznać moją mamę, która z Narola przyjechała na Ziemie Odzyskane i otrzymała posadę nauczycielki w Jarnołtowie. Tam wzięli ślub i tam też urodziła się moja siostra.

Wracając do podróży przesiedleńców, to można ją określić jednym słowem – koszmar! Mieszkańcy Wasylkowiec ponad tydzień oczekiwali na stacji kolejowej w Husiatynie na podstawienie transportu do nowej Polski. Wagony podstawiono 8 czerwca 1945 roku w południe. Do odkrytego wagonu służącego do przewozu węgla, ładowano po dwie rodziny z całym dobytkiem, jaki mogli zabrać. Nie było więc żadnej osłony ani przed deszczem i wiatrem, ani przed słońcem. Nie mówiąc już o higienie osobistej i potrzebach fizjologicznych. Z tobołów, w których była spakowana „materialna część życia” w ojcowiźnie, stanowiąca tułaczy zadatek na budowanie przyszłości w nowym miejscu, tworzyli – jak pisze pan Edmund Kunicki – coś w rodzaju eskimoskiego igloo, uszczelnionego kocami. Transport ruszył razem z zachodem słońca, wioząc wygnańców w nieznane. Wagony z załadowanymi w Husiatynie mieszkańcami Wasylkowiec były początkiem transportu. W Kopyczyńcach dołączono kilkanaście wagonów przybyłych z Czortkowa i okolic. Po drodze dołączano kolejne i ostatecznie w składzie było ponad 60 wagonów.

Początkowo pociąg wlecze się, stając co jakiś czas na bocznicach, aby przepuścić transporty wojskowe. Na stacjach etapowych stoi od kilku do kilkunastu godzin. W tym czasie trzeba nakarmić i napoić zwierzęta. Podczas dłuższych postojów obok torów rozpalane są ogniska, przesiedleńcy przygotowują ciepły posiłek. Zdarzało się, że na bocznicy pociąg z Polakami stawał obok transportu wojskowego. Sowieccy żołnierze szukają wódki i dają w zamian konserwy – słynne wojenne swinne tuszonki. Był to sposób, aby od czasu do czasu wzbogacić kurczące się zapasy żywności. Transportowani Polacy nie mieli kontaktu z ludnością mijanych miejscowości, gdyż transport zatrzymywał się na bocznicach towarowych odległych od siedzib ludzkich. Byli więc odcięci od informacji o Polsce i świecie. Zdarzało się, że manewry składem o 60 wagonach wykonywano bardzo brutalnie. W Kozielnikach pod Lwowem zdenerwowani ludzie wdarli się do lokomotywy i chcieli pobić maszynistę. Manewry pociągiem spowodowały silne uderzenia wagonów, co wywołało panikę wśród przewożonego bydła, które o mało nie stratowało obsługujących ludzi. Najdłuższy postój miał miejsce pod Gródkiem Jagiellońskim. Było południe i cały transport wyległ na pole. Zapalono dziesiątki ognisk, na których gotowano posiłki. Dużo ludzi udało się do pobliskiego jeziora, aby urządzić kąpiel i pranie.

Jednym z poważnych problemów było wychodzenie i wchodzenie do wagonów. Jeśli pociąg nie zatrzymywał się przy rampie, wysokość od podłogi wagonu do ziemi wynosiła ponad półtora metra. Dla osób starszych, chorych i kobiet była to bariera nie do pokonania. Dochodziło więc do nieszczęśliwych wypadków. Ojciec p. Edmunda pośliznął się na pokrytym smarem zderzaku i upadł tak nieszczęśliwie, że stłukł sobie boleśnie kręgosłup. Podróż w takim stanie stała się jeszcze większym koszmarem. Z pomocą choremu, co może wydać się dziwne, przyszedł radziecki oficer – lekarz. Na ostatnim większym postoju w Sądowej Wiszni transport przesiedleńców stał między transportami wojskowymi – jeden ze sprzętem, drugi z żołnierzami. Sowieccy żołnierze byli podpici i agresywni, chodzili między wagonami domagając się wódki i wchodzili nawet do wagonów przesiedleńców. Naprzeciwko wagonu, którym podróżowała rodzina Kunickich, stał wagon z napisem Medpunkt (skrót od słów medyczny punkt). W drzwiach pojawił się sympatycznie wyglądający sowiecki oficer. Na pytanie, czy mają lekarza, bo w wagonie jest chory i cierpiący, wszedł do wagonu Polaków i przedstawił się elegancko pani Kunickiej. Zbadał chorego, przyniósł maść, leki przeciwbólowe, dwa chleby i puszkę konserwy. Chętnie rozmawiał i interesował się losem przesiedleńców. Pani Kunicka żaliła się, że nie może się odwdzięczyć, bo nawet ciepłej herbaty nie pili kilka dni. Kapitan Konstanty (niestety p. Kunicka nie zapamiętała nazwiska) wyszedł i po chwili wrócił z czajnikiem wrzątku, herbatą i cukrem. Opowiadał o wojnie, której nie znosił. O tym, że na froncie spotykał wielu Polaków i lubił przebywać w ich towarzystwie. Widać sowiecki system nie we wszystkich Rosjanach zabił ludzkie uczucia.

Po kilku godzinach jazdy transport dociera do stacji granicznej Szehynia, za którą jest już Polska. Pociąg został obstawiony wojskiem. Nie wolno wysiadać z wagonów. Zaczyna się kontrola dokumentów. Paszportem jest „Karta Ewakuacyjna”, dająca prawo przekroczenia granicy tylko osobie do niej wpisanej. Oficer sowiecki, trzymając kartę w ręce, pyta jej właściciela o nazwisko i datę urodzenia. Na koniec sakramentalne pytanie: Bolsze nikawo niet? („więcej nikogo nie ma?”). I tak po wszystkich wagonach. Po sprawdzeniu dokumentów do akcji wkraczają żołnierze. Przewracają toboły i worki, szukając, czy ktoś się nie ukrył. Po kontroli zakończonej późnym wieczorem transport rusza i mknie z niespotykaną dotąd prędkością.

W środku nocy śpiących i zmęczonych Polaków budzi bezruch pociągu. Na zewnątrz rozlegają się głosy i kroki nadchodzących osób. Zaspani ludzie początkowo nie mogą rozpoznać, czy to swoi czy Rosjanie. Po chwili drzwi wagonu, które można było otworzyć tylko od zewnątrz, otwierają się z hukiem. Do wagonów wdrapuje się kilka osób i żądają „Karty Ewakuacyjnej”. Jest ciemna noc, kontrolujący mają zawieszone na piersiach latarki, które oślepiają podróżnych i nie pozwalają rozpoznać ani twarzy, ani mundurów. Są podejrzliwi i mało sympatyczni. Pozostawiają po sobie niemiłe wrażenie. Rano wygnańcy z Kresów dowiadują się, że transport zatrzymał się w Przemyślu. Do miasta oczywiście daleko, a wokół stoją transporty wojskowe. Kolejarze informują, że pociąg z przesiedleńcami pojedzie na Śląsk. Wszystko dokładnie powiedzą pracownicy PUR. Niebawem przychodzą dwie osoby cywilne, kobieta i mężczyzna, z opaskami na rękach z napisem PUR. Reprezentują urząd, który opiekuje się przesiedleńcami. Informują, że dostaną gorącą zupę i chleb. W Tarnowie będzie dłuższy postój oraz możliwość kąpieli. Spotkanie z przedstawicielami polskiej władzy dodaje wygnańcom trochę otuchy. Ktoś o nich wie. Interesuje się i kieruje ich losem. Wieczorem dojeżdżają do Tarnowa. Transport zostaje ustawiony równolegle do wojskowego pociągu sanitarnego. W wagonach są prysznice z gorąca wodą. W innych kotły z gorąca parą, tzw. „parówki”, w których można „wyparować” – zdezynfekować – bieliznę i odzież. Jest pralnia i suszarnia. W oddzielnych wagonach przyjmują lekarze. Los na chwilę uśmiechnął się do wygnanych z rodzinnych stron Polaków.

Na postoju w Tarnowie, ludzie wypytują przedstawicieli PUR o miejsca osiedlenia, ale ci niewiele mają do powiedzenia. Jedyna informacja, jaką otrzymali – transport jedzie na Śląsk w okolice Katowic. Pociąg rusza w dalszą drogę, która wydaje się trwać bez końca.

 

Chciałbym zapytać, czy Polacy z Wasylkowiec osiedli w Głuchowie bezpośrednio po opuszczeniu transportu ekspatriacyjnego czy raczej był to dłuższy proces tułania się po ziemi, która wydawała się przybyszom obca i nieprzyjazna.

Status transportów przesiedleńców otrzymywały pociągi składające się z towarowych wagonów, w których wygnani z Kresów Wschodnich Polacy rozpoczynali swoją podróż w nieznane. Pierwszymi przystankami tych transportów były miasta na Śląsku, gdzie część wygnańców kończyła podróż z nadzieją rozpoczęcia nowego i może lepszego życia. Na terenie Polski pociąg jedzie szybciej i ma mniej jałowych postojów. Po wjeździe na Śląsk przesiedleńcy są zaskoczeni widokami. Gęsta zabudowa miast nie pozwala na orientację, gdzie kończy się jedna miejscowość, a zaczyna druga. Pociąg co chwilę zwalnia, aby znowu przyspieszyć, aż wreszcie się zatrzymuje. Część składu stoi na wiadukcie, z którego rozciąga się widok na miejscowość. Miasto nie podoba się ludziom. Domy prawie jednakowe, z czerwonej, poczerniałej cegły, stare i brudne ulice, puste i bez drzew. Podróżni wychodzą z wagonów, dyskutują, wymieniają poglądy. Myślą, że to Katowice, ale miasto się im nie podoba. Są jednak osoby, które chcą zostać z przekonaniem, że tu łatwiej będzie o pracę. Transport zostaje podstawiony pod rampę, ale ludzie w większości się buntują i nie chcą wysiadać. Są rolnikami i miejsce ich osiedlenia powinno zapewnić im możliwość robienia tego, co robili całe życie i co potrafią najlepiej. Targi trwają niemal cały dzień, miejsce postoju to Mikulczyce koło Zabrza. Kilka rodzin zdecydowało się wysiąść z transportu. W nocy do pociągu pomniejszonego o kilka wagonów podczepiono parowóz i pociąg ruszył w dalszą drogę.

Dzisiejsza dzielnica Zabrza, Mikulczyce, była dla przesiedleńców, którzy swoim transportem dotarli w drugiej połowie lipca 1945 na Ziemię Lubuską, przystankiem, po którym pociąg utracił status transportu przesiedleńców. Podróż z Mikulczyc stała się uciążliwa. Do pociągu dołączane były składy towarowe i musiał on przepuszczać transporty wojskowe, co wiązało się z częstym oczekiwaniem na bocznicach oraz przetaczaniem składu na inne tory. Cel podróży to kolejny „punkt docelowy” – Opole, gdzie wysiadają kolejne rodziny. Na tym przystanku do wagonów podchodzą kobiety z dziećmi i proszą o jedzenie, mówiąc trochę po polsku, a trochę po niemiecku. To autochtoni, którzy pozostali bez środków do życia. To zdarzenie wywołuje dyskusję i pytania, co tutaj robią Niemcy i czy będzie trzeba mieszkać w ich sąsiedztwie. Pracownicy PUR uspokajają, że autochtoni są systematycznie wywożeni do Rei­chu, a opóźnienia wynikają z braku wagonów.

O miejscu osiedlenia w pierwszej kolejności decydowały kończące się zapasy żywności. Miasta wybierali ludzie mający zawód, licząc na szybsze znalezienie pracy. Duże znaczenie miała też przyjaźń między rodzinami żyjącymi na Kresach w bliskim sąsiedztwie. Takie rodziny często solidarnie wysiadały razem w jednej miejscowości. Miejscowościami, w których wysiadali z transportu Podolanie, a wśród nich mieszkańcy Wasylkowiec, były Gliwice, Opole i Kluczbork, gdzie osiedliła się liczna grupa kresowian.

Rolnikom pracownicy PUR proponowali okolice nad morzem albo u ujścia Warty. Po naradzie sąsiedzkiej, którą zainicjował pan Antoni Kunicki, pozostający w transporcie mieszkańcy Wasylkowiec postanowili jechać nad Wartę. Ziemia tam urodzajna, a tereny wyludnione, jak zapewniali urzędnicy PUR. Po jakimś czasie pan Kunicki powiedział, że duże znaczenie na wybór miejsca osiedlenia miała właśnie rzeka. Polska rzeka Warta dawała poczucie bezpieczeństwa wygnanym Polakom, osiedlającym się na byłych terenach niemieckich.

 

 Dom w Paczynie

 

Ostatni etap podróży rozpoczął się w smutnych nastrojach. W transporcie pozostało kilka wagonów. Większość krajanów wysiadła. Ostatnie pożegnanie ze znajomymi i bliskimi na rampie w Kluczborku uświadomiło wygnańcom, że rozpada się dawna wspólnota rodzinnej wsi – pozostawionych daleko na Podolu Wasylkowiec. W tym smutnym nastroju rozpoczął się ostatni etap podróży: wędrówki w poszukiwaniu swojego miejsca w nowej powojennej ojczyźnie i swojego nowego domu.

W nocy z wtorku na środę – 24/25 lipca 1945 roku – transport przybywa do stacji Landsberg, dzisiejszy Gorzów Wlkp. Przybyli Polacy jeszcze nie wiedzieli, że ich wędrówka dobiega końca. Rano zmęczonych podróżą budzi pracownica Państwowego Urzędu Repatriacyjnego i informuje, że mogą osiedlać się w samym mieście, jak również w okolicznych wioskach.

W biurze Generalnego Pełnomocnika Rządu do Spraw Repatriacji otrzymują polecenie wyładowania się do wieczora na peron (dzisiejszy peron 6) oraz dostają przydział zupy i chleba. Pracownicy urzędu na niemieckiej mapie pokazują okolicę i zachęcają przybyłych do osiedlenia się w Dolinie Warty, na urodzajnych ziemiach zmeliorowanych terenów ujścia rzeki. Po naradzie przybyli Kresowianie zgadzają się na pozostanie i osiedlenie w okolicy, trzeba tylko cierpliwie poczekać na zorganizowanie transportu przez urząd. Oczekiwanie na zrujnowanym dworcu, pełnym pijanych sowieckich sołdatów z transportów wojskowych wracających z frontu stojących na sąsiednich peronach, nie było ani przyjemne, ani bezpieczne. Pijani czerwonoarmiejcy plączą się po wszystkich peronach w poszukiwaniu alkoholu, gotowi za butelkę wódki oddać zdobyczną złotą biżuterię czy zegarek. Wszystko to wprawiło polskich przybyszów w ponury nastrój. Czarę goryczy przepełniła ulewa, która w drugim dniu po wyładowaniu się z transportu zalała strugami wody koczujących na odkrytym peronie nowych mieszkańców Ziemi Lubuskiej. Deszcz przemoczył nie tylko odzież, lecz również kończące się zapasy żywności. Nad Wartą rozpalają ogniska, aby wysuszyć ubrania, z przemokniętej i zaczynającej fermentować mąki pieką placki. W imieniu przybyłej społeczności codziennie do biura PUR udaje się Antoni Kunicki, aby dowiedzieć się o termin przybycia środków transportu. Należy zwrócić uwagę na osobę Antoniego Kunickiego, który przed wojną był urzędnikiem gminy w Wasylkowcach. Ze względu na swoje doświadczenie samorządowe oraz zdolności organizacyjne stał się on w naturalny sposób przywódcą Kresowian przybyłych na Ziemię Lubuską. Tak mija pięć dni oczekiwania spędzonych na odkrytym peronie, w upale dnia i zimnie nocy, potęgowanym przejmującym wiatrem wiejącym od strony Warty. Na pocieszenie urząd wydaje koczującym pod gołym niebem chleb i zupę, a z kuchni działającej w budynku dworca dostają gorącą wodę, niesłodzoną kawę zbożową i sól. Postój na stacji w Gorzowie zapisuje się w pamięci przybyłych jako bardzo przykry. Pędzeni tysiące kilometrów w nieznane ludzie czują się opuszczeni. Mają wrażenie, że Bóg i świat o nich zapomnieli.

Wreszcie wygnańcy z Kresów otrzymują oczekiwaną wiadomość. W niedzielę 29 lipca przed południem przyjadą pierwsze podwody (furmanki). Będzie ich trzy lub cztery, trzeba więc ustalić, kto pojedzie w pierwszej kolejności. Wspólnie zdecydowano, że pierwszeństwo należy się rodzinom z małymi dziećmi. Ludzie pomagają sobie w załadunku. Pierwsza grupa odjeżdża w poszukiwaniu miejsca, gdzie ma rozpocząć nowe życie. Druga grupa, w której jest między innymi rodzina Kunickich, odjedzie następnego dnia, czyli 30 lipca, w poniedziałek. Ostatnia noc z przerywanym snem mija szybko. Furmanki stoją przed budynkiem dworca. Załadowanie dobytku nie jest rzeczą prostą, gdyż trzeba przechodzić przez tory między wagonami lub tunelem pod torami. Największy problem mają ludzie, którzy przywieźli ze sobą krowy. Zwierzęta trzeba prowadzić okrężną, wskazaną przez kolejarzy, drogą między wagonami. Załadunek dobytku był tak męczący, iż ludzie odwlekają wyjazd, aby choć chwilę odpocząć. W południe podwody ruszają, zaczyna się ostatni etap dalekiej podróży. Furmanki, do których są przywiązane krowy, zostają w tyle, gdyż zwierzęta nie pozwalają na szybkie tempo marszu. Te bez przywiązanych zwierząt wysuwają się na czoło. Mijają po drodze opustoszałe wioski. W jednej z nich wędrujących zatrzymują przesiedleńcy, wypytują skąd są i dokąd jadą – szukają swoich. Po kilku godzinach woźnica furmanki wiozącej rodzinę Kunickich, która wysunęła się na czoło kolumny, zatrzymuje się. To koniec podróży. Informuje, że powinni tu gdzieś być sąsiedzi, których przywiózł wczoraj. W wiosce jest dużo pustych domów, można więc wybierać.

Dobytek ląduje na poboczu drogi w środku wsi, furmanka odjeżdża. Wieś jest pusta, nie widać żywego ducha. Na ścianach domów – napisy w obcym języku, otwarte drzwi i okna, w których brakuje szyb. Przybyłych ogarnia uczucie obcości, potęgowane ciszą, jakiej nie zakłóca nawet wiatr unoszący z ziemi papiery i pierze. Opuszczone domy straszą pustką. W ich wnętrzu połamane meble, na podłodze druki zapisane gotykiem i ogromne ilości fruwającego przy byle podmuchu pierza. Znajomych, którzy odjechali ze stacji w Gorzowie w niedzielę, nie ma. Po godzinie dojeżdżają pozostałe furmanki wiozące sąsiadów. Zaczyna zmierzchać, ludzie nie czują się bezpiecznie. Postanawiają zająć sąsiadujące ze sobą gospodarstwa, skupiając się po dwie, trzy rodziny w jednym domu. To daje poczucie bezpieczeństwa. Kobiety rozpalają ogień i przygotowują posiłek, mężczyźni zabezpieczają drzwi i okna deskami. Zmęczeni, szybko zasypiają na nowej i nie wiadomo czy przyjaznej dla przybyszów ze Wschodu ziemi.

W ciągu kilku dni przetransportowano wszystkich oczekujących na stacji w Gorzowie. Po kilku tygodniach dojechało kilka rodzin z Wołynia, są pojedyncze rodziny z okolic Lwowa, Lublina oraz z Poznańskiego. Mieszkańców podolskich Wasylkowiec jest najwięcej i siłą rzeczy, jako dawni sąsiedzi, trzymają się razem. Są wśród nich między innymi rodziny Baranów, Burkiewiczów, Klementyna Chłopecka, pani Dobrucka, rodzina Korczyńskich, Kowalskich, Muców, Paterów, Pietraszów, Przybyłów i oczywiście Kunickich z głową rodziny panem Antonim, autorytetem dla osiedlających się Kresowian.

Przez dłuższy czas żadna władza nie interesuje się osadnikami. Wśród ludzi panuje powszechne odczucie, że nie są na swoim, i nie wiadomo, co dalej będzie. Z niepewnością i obawami o swoją przyszłość rodziny starają się jakoś odnaleźć w nowej rzeczywistości.

 

Czy Głuchowo wyszło z wojny bez większych strat, a przybysze z „utraconego raju” zostali rozlokowani w domach i gospodarstwach, które nie zostały ograbione przez „szabrowników”? Czy zamieszkiwali w nich Niemcy, którzy dopiero zaczynali się przygotowywać do wyjazdu?

Głuchowo nie było terenem objętym bezpośrednimi działaniami bojowymi. Pozostawione przez żołnierzy radzieckich ślady świadczą o tym, iż wioska stanowiła zaplecze dla walczących oddziałów i był w niej rozwinięty szpital polowy.

Wieś jest opuszczona, po niemiecku nazywa się Woxfelde, ale Polacy nazwali ją Stalowa Wola. Nie jest duża, domy są tylko przy drodze. W niczym nie przypomina Wasylkowiec, które zostały tysiące kilometrów na wschodzie. Stalowa Wola ma trzy ulice tworzące literę „T”, duży kościół z przylegającym do niego cmentarzem i szkołę z placem sportowym. Niemal we wszystkich domach widoczne są ślady dewastacji. Oprócz wybitych szyb w oknach, bezmyślnie połamane meble, poniszczone naczynia kuchenne. Z podłóg zerwane deski, które chyba stanowiły opał, bo na podwórzach widać ślady ognisk. Wszędzie mnóstwo szkła, papierów i wszechobecnego pierza. Na czerwonym murze budynku szkolnego duży napis MIN NIET, co oznacza, że budynek jest bezpieczny i nie ma w nim ładunków wybuchowych. W środku mnóstwo szmat i brudnych bandaży leżących na podłogach. W pomieszczeniach łóżka i prycze, pościągane chyba z wielu domów. Łatwo odgadnąć, że w szkole był polowy szpital wojskowy. Na boisku szkolnym młodzież odnajduje stertę łupin i zgniłych ziemniaków, pozostałość po kuchni polowej. Pod wierzchnią, zepsutą warstwą, znajdowało się całkiem sporo dobrych i nadających się do zjedzenia kartofli, które stanowiły kulinarną atrakcję przez wiele dni.

 

 Głuchowo, kościół i wieś, widok z lotu ptaka

 

Następnym odkryciem był sklepik i znajdujące się w nim resztki towaru. Były to torebki z przyprawami, a właściwie tzw. erzatzami, czyli – jakbyśmy to dziś określili – zamiennikami, które zastępowały oryginalny pieprz czy herbatę, itp.

Dzień, jaki nastał po pierwszej przespanej w nowym miejscu nocy, przyniósł pierwszy poważny problem, z jakim musieli zmierzyć się Kresowianie. Po sąsiedzkiej naradzie, poprzedzonej wczesną pobudką, postanowiono rozwiązać problem z wodą. Już poprzedniego dnia zmęczone drogą zwierzęta domagały się przede wszystkim wody. Niestety rzeczywistość okazała się smutna. We wsi nie ma studni, tylko pompy, które nieużywane od dłuższego czasu nie podają wody. Młodzież gnana ciekawością rozbiega się po wsi w poszukiwaniu źródła wody. Okazało się, że w jedynej znalezionej studni woda jest brudna i cuchnąca, a więc nie nadająca się do użytku. Ktoś wpadł na pomysł, aby do zalania pompy – żeby zassała wodę – wykorzystać deszczówkę z beczki stojącej pod rynną. Po wlaniu ostatniego wiadra pompa zaczęła podawać wodę. To był pierwszy sukces. Trzeba było długo pompować, aby pozbyć się zanieczyszczeń. Z obawy przed zatruciem najpierw pojono zwierzęta, ludzie pili wodę po uprzednim przegotowaniu, istniało bowiem zagrożenie, że może być zatruta.

Upływają dni na nowej ziemi i przynoszą nowe problemy. Kresowianie przyzwyczajeni byli do palenia w domach drewnem, którego mieli pod dostatkiem. Stalowa Wola, położona z dala od lasów, nie dawała takiej możliwości. Pozostawione przez poprzednich mieszkańców ślady wskazywały, iż za opał służył im węgiel i torf, niedostępny dla nowych mieszkańców wsi. Kolejny problem to oświetlenie. Gospodarstwa domowe wyposażone są w instalację elektryczną, ale z braku prądu jest ona bezużyteczna. Pomysłowość nowych mieszkańców w konstruowaniu sprzętu oświetleniowego oraz opracowywaniu paliwa do lamp pozwoliła i z tym problemem się uporać.

Niestety życie na Ziemiach Odzyskanych nie rozpieszczało wygnanych z rodzinnych stron Polaków. Wszelkie problemy dnia codziennego stają się niczym w pojawiającej się perspektywie niedostatku, żeby nie powiedzieć – biedy. Wielu rodzinom kończą się zapasy żywności i to staje się głównym problemem do rozwiązania. Ludzie postanawiają wyjść na pola. Chcą sprawdzić, czy Niemcy przed wyjazdem zdążyli je obsiać i obsadzić. We wsi jest dużo porzuconych maszyn i narzędzi rolniczych. Krążą co prawda pogłoski o zaminowaniu domów, dróg i pól, ale napisy MIN NIET zdają się tego nie potwierdzać. Trzeba wierzyć, że saperzy, tak jak chirurg ciało rannego żołnierza, uwolnili tę ziemię od odłamków wojny. Ludzie wierzą, że ta ziemia pragnie pracy ich rąk. A te ręce, zmęczone karabinem, pragną pracy dla dobra rodziny i ojczyzny.

Przesiedlenie ludności polskiej z Kresów do Polski Ludowej odbywało się na podstawie „KARTY EWAKUACYJNEJ”, wystawionej przez Rejonowego Pełnomocnika PKWN (Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego) do spraw Ewakuacji. Na mocy dekretu PKWN z 7 października 1944 roku, powołano Państwowy Urząd Repatriacyjny (PUR), który otworzył oddziały wojewódzkie i powiatowe. Jego zadaniem była początkowo organizacja „repatriacji” ludności na terytorium Polski Ludowej. Dyrektorem PUR mianowany został w kwietniu 1945 roku Michał Sapieha. Podstawową rolę w realizacji przesiedleń ludności odgrywały punkty etapowe PUR. Istniały cztery rodzaje tych punktów:

–    Punkty wlotowe – usytuowane przy nowej granicy wschodniej. Ich zadaniem było przejęcie przybywających i udzielenie im koniecznego wsparcia materialnego i finansowego oraz niezbędnej pomocy żywnościowej. Jednym z trzech największych w nowej Polsce tzw. „punktów repatriacyjnych” był Specjalny Punkt Etapowy Zachodni w Dziedzicach, przez który przewinęło się około 500 tysięcy ludzi z ogólnej liczby 1,3 miliona przesiedleńców.

–    Punkty przelotowe – rozlokowane wzdłuż magistrali kolejowych. Wyspecjalizowane w dostarczaniu przesiedleńcom w transportach żywności i zapewnieniu sprawnego kierowania tych transportów do punktów docelowych.

–    Punkty przeładunkowe – wyspecjalizowane w przeładunku transportów z taboru szerokotorowego na system kolei normalnotorowej (rozstaw torów w ZSRR wynosił 1520 mm, w Polsce 1435 mm).

–    Punkty docelowe – w których transporty miały być rozładowane, a przesiedleńcy mieli zostać skierowani do przeznaczonych im, czy też wybranych przez nich miejsc osiedlenia.

 

Drugą cześć rozmowy opublikujemy w jednym z numerów 2018 r.