Strona główna O nas Kwartalniki Rozmowy Sylwetki Słownik Archiwalia Publikacje Wydawnictwa
Kontakt

ul. Piłsudskiego 27,
31-111 Kraków
cracovialeopolis@gmail.com

Facebook

ROZMOWY

Wszystkie | 1995 | 1996 | 1997 | 1998 | 1999 | 2000 | 2001 | 2002 | 2003 | 2004 | 2005 | 2006 | 2007 | 2008 | 2009 | 2010 | 2011 | 2012 | 2013 | 2014 | 2015 | 2016 | 2017 | 2018 | 2019 | 2020 | 2022
Sortuj alfabetycznie | Sortuj numerami

Janusz M. Paluch, Rozmowa ze Stanisławem Czernym

[2/2022]

 

  

 

Przez dziesięciolecia aktywnie uczestniczy Pan w życiu Krakowskiego Oddziału TMLiKPW, przez lata był Pan w zarządzie jego wiceprezesem, do niedawna prezesem zarządu… Pańskim dziełem jest przede wszystkim renowacja zniszczonych grobów znanych postaci na Cmentarzu Łyczakowskim…

To był pomysł Andrzeja Chlipalskiego. Najpierw trzeba jednak było znaleźć fundusze, bo tego rodzaju prace do tanich nie należą… Zaczęliśmy zbierać pieniądze na krakowskich cmentarzach 1 listopada. Odzew społeczeństwa był niesamowity. Za czasów prezesowania Adama Guyrkowicha przeszliśmy do realizacji projektu odnowy nagrobków. Przez ten czas podnieśliśmy wręcz z gruzów 36 grobów zasłużonych dla Lwowa, dla Polski, rodaków. Od 1996 roku trwały prace porządkowe, czyszczenie z chwastów i zarośli, aby groby stały się widoczne. Kosztowało to 231 tys. zł zebranych z wielkim poświęceniem. W tamtym czasie prowadził tę działalność ówczesny wiceprzewodniczący zarządu Jurek Żuk. Po jego śmierci organizowanie odnowy cmentarza powierzono mnie, jako wiceprzewodniczącemu zarządu. Od 2008 roku, z moim partnerem inż. Ryszardem Defortem, przechodziliśmy dziesiątki kilometrów dziennie po Cmentarzu Łyczakowskim, typując groby do remontu, wraz z dokonaniem wyceny na podstawie ustalonego zakresu robót. Do 2021 roku prace porządkowe kosztowały dokładnie 246 130 zł, a remont 606 grobów, w tym Pomnika Chwały i pięciu kaplic, 825 010 zł, łącznie na ratowanie Cmentarza Łyczakowskiego Oddział Krakowski TMLiKPW wyasygnował kwotę 1 071 140 zł! To wszystko dzięki wielkiemu zaangażowaniu i wysiłkowi wielu ludzi, także uczniów krakowskich szkół. Korzystam z okazji i raz jeszcze gorąco za wszystko Wam dziękuję!

 

Cmentarz Łyczakowski wraz z Cmentarzem Orląt Lwowskich jest dla Pana ważny także ze względów rodzinnych…

Spoczywają tam wszyscy moi bliscy, którzy odeszli z tego świata przed 1939 rokiem. Przede wszystkim mój tata – Stefan Czerny…

 

Skąd we Lwowie znalazła się rodzina Czernych?

Nie potrafię tego powiedzieć. Mój pradziadek, który spoczywa na Cmentarzu Łyczakowskim, Albin, był we Lwowie starszym radcą skarbowym, znanym i szanowanym człowiekiem udzielającym się społecznie. Miał czworo dzieci. Najstarszym był mój dziadek – Bronisław (1861–1930). Pracował jako kierownik Wydziału Administracyjno-Prawnego Kuratorium Okręgu Lwowskiego. Żonaty był z Wandą Lisowską. Pochowani są też na Cmentarzu Łyczakowskim. Mieli czworo dzieci: Zygmunta, Zofię, Stefana – mój tato i najmłodszą Halinę…

 

Wspomina o Stefanie w swej książce Cmentarz Orląt Lwowskich prof. Stanisław S. Nicieja… Urodził się 7 grudnia 1899 roku…

Ojciec był obrońcą Lwowa na odcinku szkoły Sienkiewicza. Później został przeniesiony do załogi pociągu pancernego PP3. Był wtedy studentem I roku medycyny. Brał również udział w wojnie polsko-bolszewickiej, w której został ranny. Nie przejmował się ranami, szybko wyszedł ze szpitala i poszedł walczyć dalej. Został odznaczony Krzyżem Walecznych. Na medycynę jednak już nie wrócił. Skończył filozofię na Uniwersytecie Jana Kazimierza… Pracował, podobnie jak jego ojciec, w Kuratorium Okręgu Lwowskiego, jako sekretarz. Jak opowiadała mama, był towarzyski i bardzo lubiany przez kolegów. Niestety zmarł dość młodo na gruźlicę. Miał 34 lata…

 

Nie nacieszył się Pan ojcem…

Miałem wtedy sześć lat… Tato został pochowany na Cmentarzu Orląt Lwowskich w kwaterze uczestników obrony Lwowa, którym udało się przeżyć. Za czasów sowieckich przez tę część cmentarza poprowadzono drogę. Część grobów, m.in. grób projektanta cmentarza Rudolfa Indrucha, znalazła się pod asfaltową drogą. Podczas remontu cmentarza zgodzono się na przeprowadzenie ekshumacji tych grobów. Zostałem zaproszony, by uczestniczyć w tej ważnej chwili. Ojciec po wojnie polsko-bolszewickiej miał już stopień oficerski. Gdy przyjechałem do Lwowa, grób był już odsłonięty. Prace nadzorowali archeolodzy, każdy przedmiot, każda kostna pozostałość były pieczołowicie badane. Z munduru zostały tylko guziki, pas i ostrogi… Szczątki trafiły do małych trumienek, które zanim je ponownie pogrzebano, umieszczone zostały w katakumbach. Muszę powiedzieć, że bardzo dziwnie się czułem… Na pogrzebie ojca w lipcu 1934 roku nie byłem. Mama nie chciała. Wywiozła mnie do Czortkowa, gdzie mieszkała jej siostra Helena – żona wówczas kapitana Henryka Ottenbreita, lekarza wojskowego. O śmierci ojca dowiedziałem się dopiero, jak mama po mnie przyjechała. Była okropna rozpacz… Ottenbreitowie byli polską rodziną wywodzącą się ze Lwowa. Henryk był oficerem liniowym w austriackiej armii, uczestniczył już w obronie Lwowa, potem w wojnie polsko-bolszewickiej. Zaprzyjaźnił się z ojcem. Po wojnie został urlopowany, pozwolono mu skończyć medycynę i wrócić do służby wojskowej. W Czortkowie świetnie mu się powodziło, bo nie tylko był wojskowym, ale prowadził też praktykę lekarską, do tego był biegłym sądowym. Wynajmowali willę z dużym ogrodem i kortem tenisowym. Potem dostał awans na majora i przeniesiono go do Torunia do Centrum Wyszkolenia Artylerii na stanowisko naczelnego lekarza. W Toruniu została mu tylko porządna gaża majora… Tak się złożyło, że poślubili siostry Mierzwińskie – ojciec młodszą Zofię…

 

Henryk Ottenbreit przetrwał wojnę?

Tak. Trafił do niewoli, z której udało mu się, jako lekarzowi, wydostać. Przedostał się do Lwowa okupowanego przez sowietów. U nas, przy ul. Wojciecha, mieszkała jego żona z dwoma córkami: Wandą (1924–1977) – później doktorem matematyki w Katedrze Matematyki WSP w Rzeszowie, i Ewą (1929–2007) – artystką-graficzką, absolwentką Wydziału Grafiki ASP w Krakowie. Zostały wysiedlone z Torunia przez Niemców i przyjechały do najbliższej rodziny. Wujek szybko podjął decyzję o przeniesieniu się na stronę niemiecką. Tam mógł prowadzić prywatną praktykę lekarską, w sowieckim Lwowie, jakby tylko dowiedzieli się, że był majorem w Wojsku Polskim, w najlepszym razie groziła mu wywózka na Syberię. Ulokowali się w Czyżynach, w Krakowie, i jako lekarz prowadził prywatną praktykę. Był też zaangażowany w działalność konspiracyjną, o czym dowiedziałem się dość późno. Był szefem służb medycznych Armii Krajowej na Kraków. Po wojnie, jako podpułkownik rezerwy, został kierownikiem Ośrodka Zdrowia w Bieńczycach.

 

Mama też pochodziła ze Lwowa?

Urodziła się w znanej i zasłużonej dla Lwowa rodzinie Mierzwińskich. Jej mama, Emilia z domu Prokopowicz, była Ormianką. Moja ukochana babcia… We Lwowie chodziła do kościoła rzymskokatolickiego i do cerkwi ormiańskiej… W jednym tygodniu do naszego kościoła, w kolejnym do ormiańskiego… Pochowaliśmy ją w Krakowie, na cmentarzu w Mogile… Ojciec mamy Władysław Mierzwiński był uznanym prawnikiem jeszcze w czasach austriackich. Miał tytuł hofrata, czyli najwyższy urzędniczy stopień w służbach cywilnych, równy generałowi w armii. Najpierw mieszkali w Czerniowcach. Po przeniesieniu się do Lwowa był sędzią Sądu Apelacyjnego, a później jego prezesem. Miał pięcioro dzieci, z czego dwoje w niemowlęctwie zmarło na menigitis, czyli zapalenie opon mózgowych. Pozostała trójka to mama – Zofia i jej siostra Halina oraz wuj Władek. Też był prawnikiem, uczestnikiem wojny polsko-bolszewickiej, w której stracił oko, kapitan WP. Skończył prawo pod kierunkiem ojca. Został sędzią w Podhajcach, a potem w Brzeżanach. Po II wojnie światowej nadal był sędzią, ale przeszedł do adwokatury w Nowej Soli – gdzie zamieszkał – i w Zielonej Górze..

 

Pana Ojciec nie był jednak najstarszym dzieckiem Zofii i Bronisława…

Najstarszy z rodzeństwa był Zygmunt Czerny. Urodził się we Lwowie w 1888 roku. Był profesorem filologii klasycznej na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Studia językowe ukończył w Paryżu. Przed wojną przewodniczył Towarzystwu Przyjaźni Polsko‑Francuskiej. Znano go jako zapalonego alpinistę i taternika. W wieku ponad 80 lat jeszcze chodził w Tatry i ciągnął za sobą całą plejadę asystentów z Uniwersytetu Jagiellońskiego. W okresie okupacji sprawował konspiracyjną funkcję prorektora lwowskiego UJK. Stryj był też bardzo ceniony poza granicami Polski. Na paryskiej Sorbonie przyznano mu tytuł doktora honoris causa, a rząd francuski uhonorował go Komandorskim Orderem Legii Honorowej. Niedługo potem został zaproszony do Ministerstwa Oświaty, gdzie przyjęto go z wielką pompą i odznaczono -Komandorskim -Orderem Odrodzenia Polski. Ponieważ było to -odznaczenie za działalność naukową, stryj je przyjął. Niestety, niewiele wiem o jego konspiracyjnej działalności, bo w czasie wojny nic o tym nie mówił, a po wojnie udziałem w strukturach konspiracyjnych raczej się nie chwalono, bo można było się narazić na krajoznawczą wycieczkę na daleki syberyjski wschód. Nie ukrywał jednak, że był prorektorem i prowadził zarówno przewody doktorskie, jak i był promotorem magistrantów. W czasie wojny utrzymywał się z udzielania lekcji języka francuskiego i z karmienia wszy u prof. Weigla. Pokazywał mi tę klateczkę, którą przytwierdzano do nogi… Po wojnie, jako ekspatriant, wyjechał do Torunia, gdzie organizował na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika romanistykę. Po likwidacji tego kierunku w Toruniu, w 1952 roku, przeniósł się do Krakowa, gdzie był dziekanem Wydziału Filologicznego na UJ do emerytury. Do ostatnich chwil życia był niezwykle aktywnym człowiekiem… 18 lutego 1975 roku w drodze na zebranie do Polskiej Akademii Nauk, której był członkiem, zmarł na ulicy Sławkowskiej… Został pochowany na Cmentarzu Salwatorskim.

 

Obok żony Ludwiki Anny Czerny…

Tak, Ludwika Anna Czerny (1891–1968), z domu Pierożyńska, lwowianka. Znana autorka poezji, prozy i tłumaczka. W swym dorobku miała tłumaczenia m.in. Opisania świata Marco Polo, Don Kichota Cervantesa czy Pieśni o Cydzie… Była cenioną tłumaczką literatury francuskiej, włoskiej, hiszpańskiej, łacińskiej i prowansalskiej. Jej tłumaczenia do dziś są wznawiane i obok przekładów Władysława Boya Żeleńskiego uznawane za najbardziej wartościowe. Małżeństwem byli od 1913 roku.

 

Z rodziną Czernych spokrewniony był gen. Stanisław Maczek…

Stryj Zygmunt związany był z kuzynostwem – Stanisławem i Jadwigą, dziećmi Karola Czernego, brata naszego dziadka, i Bronisławy z Dziubińskich[1]. Karol Czerny był prawnikiem, miał posiadłość ziemską – już dziś nieistniejącą – w Wielkich Oczach, położoną obecnie przy samej granicy z Ukrainą, koło Krakowca. Bywał tam często, spokrewniony z nami, wówczas pułkownik Stanisław Maczek[2]. Stryj Zygmunt się z nim przyjaźnił. Najczęściej spotykali się w Wielkich Oczach, gdzie była stadnina, a obaj uwielbiali konną jazdę. Tu muszę wyraźnie zaznaczyć, że nie polowali, zarówno bowiem Maczek, jak i Zygmunt nienawidzili polowań. Po wojnie stryj Zygmunt chyba ze dwa razy spotkał się z gen. Maczkiem podczas swych zagranicznych wyjazdów. W marcu 1963 roku w Szkocji, w Edynburgu, dostał od generała książkę Od podwody do czołga z piękną dedykacją: Kochanym Isi i Muniowi z serdecznymi naszymi myślami o Was i o całej naszej Rodzinie, której niedobitki rozwiała zawierucha wojenna po całym świecie – od autora. I tu podpis gen. Maczka. Teraz ta książka jest w moich zbiorach. W Przemyślu jest pochowana matka gen. Maczka – Anna z Czernych (1852–1939), siostra mojego dziadka Bronisława, która zmarła 30 października 1939 roku. U Maczka służył, jako podchorąży, syn stryja Karola – Stanisław. Pod koniec wojny dosłużył się stopnia oficerskiego. Podobnie jak gen. Maczek, nie wrócił do Polski. Osiadł w Afryce, w RPA[3]. Karol przeżył wojnę. Wraz z córką Jadwigą[4] i jej rodziną wyjechali ze Lwowa. Jako ekspatriant osiadł w Gliwicach, gdzie zmarł w 1947 roku.

 

Wśród rodzeństwa Pana ojca były jeszcze dwie siostry – Zofia i Halina…

Starsza, inż. -Zofia Czerny-Biernatowa, urodziła się we Lwowie w 1894 roku. Po skończeniu gimnazjum prowadziła zajęcia dla dziewcząt w szkole gospodarstwa domowego. W 1919 roku ukończyła studia w Paryżu. Wróciła do Polski i rozpoczęła pracę w Krakowie w seminarium dla nauczycielek gospodarstwa domowego. Od 1933 roku rozpoczęła pracę w Seminarium Gospodarstwa Domowego w Warszawie. Już wtedy pisała podręczniki na temat żywienia domowego i zbiorowego. W Warszawie przetrwała powstanie warszawskie. Jej córka, Maria, była sanitariuszką w powstaniu, a po wojnie prowadziła cukiernię w Warszawie. Ciocia Zofia wróciła do swej pracy jako nauczycielka w Szkole Gospodarczej, skąd przeszła do Ministerstwa Aprowizacji, a później do Departamentu Żywienia Zbiorowego w Ministerstwie Handlu Wewnętrznego. Mieszkali na Sadybie Czerniakowskiej. Była autorką ważnych książek z zakresu dietetyki i masowego żywienia, a także pierwszą redaktorką czasopisma „Żywienie Człowieka”. Zmarła w Warszawie w 1964 roku.

Najmłodsza siostra taty – ciocia Hala (1900–1959) wyszła za mąż za kapitana Romana Rettingera (1899–1958). On był spokrewniony z szarą eminencją gen. Sikorskiego – Józefem Rettingerem. Po wrześniowej klęsce udało mu się dostać przez Rumunię do Europy Zachodniej. Trafił do Londynu, skąd wrócił po rozwiązaniu Wojska Polskiego – już rozwiedziony z ciotką – z nową żoną do Polski i zamieszkał w Szczecinie, gdzie był dyrektorem szpitala. Ciotka Halina zamieszkała po wojnie z dziećmi, Wandą i Krzysztofem, w Opolu, gdzie zmarła.

 

Gdzie Pan mieszkał we Lwowie?

Podnajmowaliśmy mieszkanie w kamienicy na św. Wojciecha – boczna od ul. Teatyńskiej, ostatni przystanek przed Wysokim Zamkiem. Nieopodal był kościółek św. Wojciecha, a za nim Kajzerwald. Raj w lecie, a szczególnie zimą. Wszyscy tam na nartach jeździliśmy! Jak się ściemniało, to zjeżdżaliśmy z pochodniami… Za Niemców musiałem narty poobrzynać, bo można było posiadać tylko określone wielkości nart, inne obowiązkowo trzeba było oddać wojsku niemieckiemu. Na Łysej Górze – to była Piaskowa Góra – we wrześniu 1939 roku znajdowały się okopy i stanowiska karabinów maszynowych przeciwlotniczych. Nosiliśmy żołnierzom jedzenie. Później kapitulacja. Polscy żołnierze szli do niewoli zwartym szeregiem przez naszą ulicę. Płaczące kobiety, ogólna rozpacz. Naszym sąsiadem był Niemiec Hausman, który nigdy nie nauczył się polskiego. Jego żoną była Austriaczka pochodząca z Wiednia – dość dobrze po polsku mówiła. Jak zobaczyła polskich żołnierzy prowadzonych po kapitulacji do niewoli, rozpłakała się. Mieli syna, jedynaka – Bibi Hausman, kolega z naszej „szóstej budy”, który uważał się za Polaka. Poszedł do partyzantki i tam za Polskę zginął.

 

W jakich lwowskich szkołach się Pan uczył?

Szkołę zacząłem w 1934 roku… Od razu poszedłem do 2 klasy, bo byłem chory na szkarlatynę i przez rok nie chodziłem do szkoły. Musiałem zdawać egzaminy… Zacząłem chodzić do szkoły Staszica, koło straży pożarnej. Po śmierci ojca mama znalazła się w niełatwej sytuacji. Na szczęście szybko znalazła pracę jako sekretarka w VI Gimnazjum im. Stanisława Staszica na Łyczakowie. Do pracy przyjmował ją dyrektor Władysław Chodaczek, a później dyrektorem szkoły został pan Włodarski. Byli tam wspaniali nauczyciele, m.in. taką sławą był polonista Władysław Stabryła, który mieszkał po wojnie w Krakowie. Jego syn prof. Stanisław Stabryła jest wybitnym filologiem, naukowcem związanym z Uniwersytetem Jagiellońskim. Ja do tej szkoły, VI „budy”, trafiłem dopiero za sowieckiej okupacji. Oni zrobili z tej szkoły „dziesięciolatkę” i w wyniku łączeń klas miałem o dwa lata starszych kolegów! Nazywała się XII Szkoła Średnia z polskim językiem wykładowym. Oczywiście z czasem ograniczali wykłady w języku polskim, ukrainizując i rusyfikując nas. Wtedy też Włodarski przestał być dyrektorem. Zastąpił go Iwan Muzyka. Pojawiły się organizacje pionierów i komsomolców. Przykro mówić, ale niektórzy nasi koledzy żydowscy natychmiast się zapisywali. Polacy, od dzieciństwa chowani w duchu patriotycznym, bojkotowali. Mieliśmy sąsiadów Cyferblatów. Tragicznie zginęła cała rodzina… Ojciec był radcą w magistracie, matka nauczycielką… Podawał się zawsze jako Polak mojżeszowego wyznania. Jak przyszli sowieci, ich syn Marianek zaczął chodzić w czerwonym krawacie – pionier! Jeszcze przed wojną uczyli się prywatnie języka hebrajskiego. Pytałem:

– Po co się Marian tego języka uczysz?

– Piękny język – odpowiadał. – Może kiedyś powstanie państwo żydowskie i będziemy tam w odwiedziny jeździć?

 

Jak w czasach okupacji wyglądała nauka w szkole?

W szkole poważaliśmy tylko polskich nauczycieli. Tam była feeria językowa! Bo uczyliśmy się polskiego, rosyjskiego, ukraińskiego i francuskiego lub niemieckiego – do wyboru… Jaki był poziom innych przedmiotów? Lepiej nie przypominać! Uczyli nas o Marii Konopnickiej… „Dążyła do obalenia pańskiego ustroju, świadczy o tym jej stosunek do proletariatu” (śmiech). I jej poruszający wiersz, którego – w tym kontekście – trzeba było się nauczyć na pamięć. Do dziś pamiętam!

 

A czemuż wy, chłodne rosy,
Padacie,
Gdym ja nagi, gdym ja bosy,
Głód w chacie?…
Czy nie dosyć, że człek płacze
Na ziemi?
Co ta nocka sypie łzami
Srebrnemi?

Oj, żebym ja poszedł ino
Przez pole
I policzył łzy, co płyną
Na rolę…
Strach by było, z tego siewu
Żąć żniwo,
Boby snopy były krwawe
Na dziwo!

 

Przyjdzie słonko na niebiosy
Wschodzące
I wypije bujne rosy
Na łące…
Ale żeby wyschło naszych
Łez morze,
Chyba cały świat zapalisz,
Mój Boże!

 

I co ten Pan Bóg myślał? To nie Pan Bóg, to Konopnicka myślała. Ona była rewolucjonistką. Ona dążyła do ogólnoświatowej rewolucji. Bo co to znaczy – cały świat zapalisz?! (śmiech)

Były też lekcje bezbożnictwa, o powstaniu człowieka, świata, którego nie stworzył pan Bóg, tylko ewolucja i przyroda… Zadręczaliśmy nauczycieli pytaniami. Choćby taką panią Hercig – to była Żydówka, wykładająca po polsku, której postawiliśmy kiedyś problem: co było pierwsze – kura czy jajko… – Pinełes, jej następczyni, była przynajmniej lepszą matematyczką. Pamiętam też Tatianę Stiepanowną od języka rosyjskiego, która kończyła jeszcze Carskie Sioło, nazywaliśmy ją Ciotka Bandziuchowa. Byli też Jaworski – przyrodnik, Czarny Władziu – Władysław Stabryła uczył języka polskiego, Jaworski przyrody, Dekański – zajęć praktycznych…

Chodziliśmy do szkoły, niechętnie się ucząc… Jak była pogoda, zamiast do szkoły trafialiśmy na Żelazną Wodę albo na Zamarstynów, gdzie były słynne kąpieliska. Byliśmy zaprzyjaźnieni z ratownikami. Jeden z nich, na Żelaznej Wodzie, były marynarz Seniuta, wariat, a do tego pijaczyna, był chyba ich szefem. Jak mieliśmy jakieś pretensje do sowieckiego profesora, to kupowaliśmy flaszkę wódki, a ten pojawiał się pod szkołą i go wyzywał. Pojawiała się milicja, legitymowała go i puszczała, bo miał „wariackie papiery”…

Starszym naszym kolegą był tam Andrzej Hiolski – później słynny operowy śpiewak. W szkole było paru pięknie śpiewających chłopaków. Pamiętam jeszcze Leszka Tarnowskiego – też miał wspaniały głos – tenor. Hiolski chorował na płuca i lekarz zalecił mu naukę śpiewu. To są przecież ćwiczenia oddechowe. On naukę śpiewu pobierał u pani prof. Oleskiej. Hiolski był bardzo słaby z matematyki, której uczył nas prof. Vrabetz. Miał dziwny system odpytywania. W klasie martwa cisza. Brał długopis do ręki i trafiał w dzienniku na nazwisko ucznia…

– Chłopak Hiolski, wyciągnie średnią arytmetyczną z cyfr… – tu padały cyfry. Zapadała głucha cisza… Po dłuższej chwili, nieco zniecierpliwiony mówił dalej. – Chłopak Hiolski milczy, a pan profesor chce słuchać…

Andrzej coś zaczyna mówić, ale kompletnie nie na temat. W końcu Vrabetz mu przerywa. – Chłopiec Hiolski ma dwóję! Ja się pytam, co chłopiec Hiolski w ogóle umie?

– Śpiewać umie, panie profesorze! – krzyczą z klasy.

– A co może chłopak Hiolski zaśpiewać? – pyta profesor.

Hiolski zaśpiewał pieśń o wojaku… Profesor był wyraźnie poruszony.

– A teraz widzę, że chłopiec Hiolski średniej arytmetycznej nie wyliczy, ale ja to muszę zrobić: 5[5] z matematyki i 1 ze śpiewu, to średnia arytmetyczna będzie trzy… W naszej szkole był też Włodek Hiolski, młodszy brat Andrzeja, też doskonale śpiewał. Po wojnie razem zaczynali karierę w Operze Śląskiej w Bytomiu. Włodek dołączył do swego nazwiska przydomek artystyczny Lwowicz – Włodzimierz Hiolski-Lwowicz, dla podkreślenia swego lwowskiego pochodzenia.

 

A w czasie okupacji niemieckiej?

Za Niemców nie było średniej szkoły. Żeby przetrwać, zapisałem się do takiej zakonspirowanej średniej szkoły: Państwowej Technicznej Szkoły Zawodowej (Staatliche Technische Fachschule) z polskim językiem nauczania. Tam uczyli polscy profesorowie, którzy przemycali program gimnazjalny. Wychowawcą był prof. Horwat, były wizytator szkół, mieszkał na osiedlu Nowy Lwów. Był strasznym formalistą i trzymał straszną dyscyplinę. Miał syna Jurka, który uciekł mu do lasu do partyzantów i zginął. Był światłym człowiekiem. Kiedy zginął gen. Sikorski, wszyscy mieliśmy w klapie marynarki wplecioną czarną, żałobną wstążkę. Wszyscy! Srogi Horwat, który sadził nam mnóstwo dwój, popatrzył na klasę, -rozpłakał się… Otworzył dziennik i alfabetycznie zaczął czytać nazwiska uczniów i skreślać im dwóje… W czasie wojny uczęszczałem na zajęcia teatralne. Chodziłem do sierocińca na ul. Zadwórzańską, którego dyrektorem był pan Światoń. Odbywały się tam zajęcia zakonspirowanego kółka teatralnego prowadzone przez prof. Bieleckiego, lwowskiego aktora. Uczył nas dykcji, poruszania się… Oczywiście w wielkiej tajemnicy graliśmy przedstawienia dla Polaków. Były sprzedawane bilety, a dochód szedł na wsparcie sierocińca. Grałem rolę szaleńca w farsie Człowiek, który redagował gazetę. Hiolski śpiewał, występowali m.in. Ludwik Maguder, Andrzej Biedrzycki… Było śmiesznie, widzowie wychodzili zadowoleni. Wracali do okupacyjnej rzeczywistości… Na Boże Narodzenie przygotowaliśmy Jasełka wg. Rydla… Tekst był zmieniony, na „unitę z Wołynia”… To był czas rzezi, ludobójstwa dokonywanego przez OUN UPA na Polakach nie tylko na Wołyniu.

 

Z tych opowieści wynika, że nie był Pan idealnym dzieckiem…

(śmiech) Rzeczywiście, ku zmartwieniu rodziny, nie byłem ideałem… Grawitowałem do lwowskiej batiarni z okolic Wysokiego Zamku, tzw. chewry… Stąd też do dziś biegle władam lwowskim bałakiem – już dziś nieistniejącym – z okolic Wysokiego Zamku, Kaiserwaldu i Łyczakowa. Brylowali tam Hadziu Szpinak, Ceju Czyż i Kaju Błaszko. Co nie znaczy, że w szkole miałem kłopoty… Miałem dobre stopnie, z wyjątkiem zachowania oczywiście, za ciągłe uczestnictwo w bójkach… (śmiech).

 

Kiedy zetknął się Pan z działalnością konspiracyjną?

Pierwszy raz w listopadzie 1939 roku… Pierwsza sowiecka okupacja. Próbują nas na wszystkie strony werbować propagandą. Na jakimś obowiązkowym dla młodzieży zgromadzeniu, ja w tym nie uczestniczyłem, zaintonowali Międzynarodówkę, a nasza młodzież zaśpiewała Rotę Marii Konopnickiej. Zrobiła się straszna chryja, prowadzili dochodzenia. NKWD szalało! Nie wiem, czy to się wydarzyło przed czy po 11 listopada 1939 roku. Byłem wtedy w szóstej klasie. Pocztą pantoflową przychodzi wiadomość: zbiórka na Cmentarzu Orląt Lwowskich 11 listopada, godzina 18.00. Mamie nic nie powiedziałem, bo byłby lament, nie idź, zaaresztują cię, wyrzucą ze szkoły – jak to matki… Okazało się, że ta wiadomość poszła do wszystkich polskich szkół. I na Cmentarzu Obrońców Lwowa, gdzie było ponad dwa tysiące mogił, to na każdy grób przypadały co najmniej trzy osoby. Tłok! A świec paliło się tyle, że mój kolega – Wiśniewski – mieszkający na Zielonej, opowiadał potem o łunie nad cmentarzem. Pamiętam jakieś przemówienia. I zakończenie uroczystości, kiedy nad cmentarzem wybuchła pieśń – Rota, w której oczywiście zmieniono słowa. W drugiej zwrotce, zamiast o krzyżackiej zawierusze zaśpiewaliśmy:

 

Do krwi ostatniej kropli z żył

Bronić będziemy ducha,

Aż się rozpadnie w proch i pył

sowiecka zawierucha…

 

I tak dalej… I po hymnie rozpierzchliśmy się do domów… Wszystkie bramy i boczne bramki były otwarte… Wystawione były czujki… Widać było, że nad spontanicznością ktoś czuwał, że wszystko było precyzyjnie przygotowane… Ani jedna osoba nie została aresztowana. NKWD nic się o tym nie dowiedziało. Nie chciało się wierzyć… Ale 11 listopada 1940 roku wystawili taką obstawę milicji i wojska, że nie było możliwości wejść na cmentarz, a co dopiero zorganizować manifestację…

 

W 1945 roku miał Pan dopiero 17 lat. Jak to się stało, że został pan przyjęty do konspiracji?

Jako chłopcy kręciliśmy się wokół AK, czasem nawet nie mając świadomości, że nas obserwują i oceniają. Doskonale znaliśmy się sprzed wojny. Wierzyliśmy sobie wzajem. Rozmawialiśmy o tym, że trzeba działać, pomagaliśmy w jakichś drobnych sprawach. Oczywiście trzeba było trochę ponaginać z wiekiem, nikt od nas metryki nie żądał… W końcu, w grudniu 1943 roku, zostałem zakwalifikowany do przysięgi wraz z czterema innymi kolegami. Zazwyczaj przysięgę odbierał instruktor, który prowadził szkolenie. Tymczasem zostaliśmy wezwani na pl. św. Zofii, druga kamienica w sąsiedniej uliczce, mieszkanie na pierwszym piętrze. Podajemy hasło, wpuszczają nas i jesteśmy zaskoczeni… W pomieszczeniu, z zasłoniętym firanami oknem, spotykamy oficera w mundurze polskim w randze podporucznika. Na stole leży pistolet, o który oparty jest krucyfiks. Za stołem stoi ksiądz. Oficer czyta zdanie po zdaniu słowa Roty przysięgi, które znamy na pamięć, ale powtarzamy je posłusznie. W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny Królowej Korony Polskiej, kładę swe ręce na ten święty Krzyż, znak męki i Zbawienia. Przysięgam być wiernym Ojczyźnie mej, Rzeczypospolitej Polskiej, stać nieugięcie na straży Jej honoru i o wyzwolenie Jej z niewoli walczyć ze wszystkich sił, aż do ofiary mego życia. Prezydentowi Rzeczypospolitej i rozkazom Naczelnego Wodza oraz wyznaczonemu przezeń dowódcy Armii Krajowej będę bezwzględnie posłuszny, a tajemnicy dochowam niezłomnie, cokolwiek by mnie spotkać miało. Zapada chwila przejmującego milczenia i w końcu słyszymy słowa wypowiadane przez przyjmującego od nas przysięgę oficera: Przyjmuję cię w szeregi żołnierzy Armii Polskiej walczącej z wrogiem w konspiracji o wyzwolenie Ojczyzny. Twym obowiązkiem będzie walczyć z bronią w ręku. Zwycięstwo będzie twoją nagrodą. Zdrada karana jest śmiercią. Ksiądz nas pobłogosławił. Od tej chwili zostaliśmy żołnierzami AK. To był bardzo przejmujący moment, pod którego wrażeniem długo trwaliśmy. Czuliśmy się tak mocni, pełni tajemniczych sił, tego naprawdę nie da się opisać… W szkole kolegą był Adam Dąbrowiecki, który kiedyś zaprosił mnie do swego domu przy ul. Sakramentek. Byłem tam niemal codziennie, bo podkochiwałem się w jego młodszej siostrze Jasi… On też działał w konspiracji, zapytał mnie, gdzie działam, i zaproponował, że załatwi mi przeniesienie: Powiem staremu, to cię przeniesie… – powiedział. Jego ojciec, Włodzimierz Dąbrowiecki ps. „Luboń”, był w Kedywie, gdzie prowadził sprawy wywiadu. Oczywiście szkoliliśmy się cały czas. Moim instruktorem był podchorąży o pseudonimie „Roman”. Później dowiedziałem się, że nazywa się Cisek i z jego najmłodszym bratem chodzę do szkoły. Cisków było trzech, wszyscy działali w konspiracji i cudem uniknęli aresztowania, a w domu mieli cały magazyn broni. Zdążyli, po ostrzeżeniu, broń ewakuować, zanim sami się zakonspirowali. W naszej piątce do dyspozycji kpt. „Lubonia” byli: Adam Dąbrowiecki, Bolek Guzal, Leszek Gretschel, Leszek Nitefor i Stanisław Czerny. Jako pseudonimy wybraliśmy swoje imiona. Roznosiliśmy różnego rodzaju materiały i rozkazy od niego i do niego. Byliśmy też dla niego osłoną. W mieszkaniu była broń. Gdyby nastąpiła wsypa, to – jeśli nie byłoby odwrotu – mieliśmy się czym bronić, by mieć czas na ewentualne zniszczenie dokumentów. Pamiętam inną ważną akcję… Mieliśmy przesyłkę dostarczyć do Brzuchowic. To była skrzynka, nie mieliśmy pojęcia, co w niej jest. Musiało być coś bardzo ważnego, bo podczas wykonywania zadania była bardzo duża, pięcioosobowa, obstawa. Nasza grupa zabezpieczała akcję. W kieszeniach broń i granaty. Eskortowaliśmy przesyłkę koleją od Podzamcza do Brzuchowic. Na szczęście nikt nas nie kontrolował ani nie atakował. Akcja się powiodła. Inna akcja, w której uczestniczyłem, odbywała się na ul. Franciszkańskiej. Przy ul. Kurkowej był komisariat. Z nieodległej cerkwi wychodził młody człowiek, Ukrainiec, który szedł na komisariat. To był agent gestapo. Była grupa likwidacyjna, a my uczestniczyliśmy w akcji jako obstawa. My mogliśmy rozpocząć wycofywanie, dopiero w chwili gdy zniknie grupa likwidacyjna. To nie było łatwe zadanie, bo po wykonaniu egzekucji musieli zlikwidowanemu zabrać broń i dokumenty. Akcja poszła sprawnie. Wycofaliśmy się, dziewczęta – łączniczki zabrały od nas broń. Ukraińcy z koszar nie wyszli na tę strzelaninę. A my się rozproszyliśmy.

 

W lipcu 1944 roku uczestniczył Pan w Akcji Burza…

Nasz dowódca – kpt. Włodzimierz Dąbrowiecki, przed Akcją Burza zmienił pseudonim na „Wisła”. Był zaangażowany bezpośrednio w sztabie. Został aresztowany przez Rosjan i parę lat był internowany w obozie jenieckim. W tej akcji brałem udział, ochraniając wraz z naszą piątką i innymi żołnierzami odcinek Wałów Hetmańskich od Kościoła Karmelitów, Basztę Prochową, Pałac Arcybiskupi do ul. Klasztornej, odcinając ewakuację Niemców w kierunku dworca kolejowego. Jako miłą pamiątkę po tamtych czasach przechowuję siedem odznaczeń AK, między innymi Krzyż AK, Akcja Burza, Krzyż Obrony Lwowa. Ja i Leszek Gretschel, po Akcji Burza natychmiast zniknęliśmy. Zatrzymaliśmy się u weterynarza w Świlczy – porucznika AK, gdzie w przypadku zagrożenia mieliśmy się ewakuować. W końcu trafiliśmy do Krakowa. Zatrzymałem się u wuja Henryka w Czyżynach. Rozpocząłem pracę w tytoniach i uczyłem się na kursach wieczorowych, żeby jak najszybciej zdać maturę. W końcu zdaliśmy eksternistycznie małą maturę i zapisaliśmy się do liceum Joteyki, a tam po roku mogliśmy przystąpić do matury. Wtedy dwa lata realizowało się w ciągu roku, by nadrobić w nauce stracony przez wojnę czas. Egzaminatorzy byli bardzo wyrozumiali i szli nam na rękę. Jedynym, którym im podpadł, był Jan Gawlik… I nie zdał matury! Rodowity lwowianin, bardzo mądry i inteligentny. Napisał wypracowanie niezgodne z ówczesną ideologią, ale ocenione przez polonistkę na bardzo dobry. Podważył tę ocenę kurator Wolański, który był przewodniczącym komisji. Podczas rozmowy Gawlik nie wycofał się ze swych tez i dostał dwóję… We Lwowie działał w AK. Znałem go pod nazwiskiem Stefan Dozorcow. Jak była wsypa na ul. Wyspiańskiego we Lwowie, już w czasie drugiej sowieckiej okupacji miasta, aresztowali wielu naszych kolegów. Wśród zatrzymanych był Dozorcow. Jakimś cudem udało mu się uciec. Przy pomocy księży dostał lewe dokumenty. Gdy spotkałem go w liceum Joteyki, jak mnie zobaczył, złapał mnie za rękę i konspiracyjnie wyszeptał: Nic nie mów, ja się teraz nazywam Jan Paweł GawlikTak, zapamiętam – odpowiedziałem. Jak przyszła Solidarność, on już nie ukrywał swego prawdziwego nazwiska i zrobili z niego Ukraińca… Wtedy Andrzej Hiolski, Włodek Hiolski i ja – wszyscy świadczyliśmy o jego polskości! Gawlik był ważną i znaną postacią w świecie kultury. Takich, którzy chcieli go zniszczyć, nigdy nie brakowało…

 

 Stanisław Czerny w pracy – Ogród Zoologiczny w Krakowie

 

Jak się dalej potoczyło Pańskie życie?

Po maturze – zdawałem w lutym i nie było szans na składanie wstępnych egzaminów na studia – drapnęli mnie do wojska. Tam utknąłem na dłużej. Ponieważ miałem przeszłość związaną z AK, której nie mogłem ukrywać, to kariery wojskowej nie zrobiłem. Po kursie oficerskim – musiałem go trzykrotnie odsłużyć. Zapychano mną luki, przeważnie w kwatermistrzostwie… Byłem p.o. oficera żywnościowego, kwaterunkowo-budowlanym, dowódcą Hufca Służba Pracy – pracującego przy odbudowie obiektów wojskowych. W sumie nie był to czas stracony, bo zdobyłem trochę umiejętności. Zacząłem studia w krakowskiej Wyższej Szkole Nauk Społecznych na Wydziale Administracyjnym, który pod koniec III roku połączono z Wydziałem Prawa UJ. Dyplom po zdaniu egzaminów podpisywał dziekan Wydziału Prawa i rektor UJ. Potem, dzięki szczęściu i znajomościom, udało mi się zwolnić z wojska. W cywilu pracowałem w zaopatrzeniu, planowaniu, jako główny ekonomista, potem na różnych kierowniczych stanowiskach… Jednak moją ulubioną pracą było zorganizowanie – wydzielonego z Zarządu Zieleni Miejskiej – Miejskiego Parku i Ogrodu Zoologicznego. Doprowadziłem do wybudowania drogi dojazdowej do ZOO i parkingu, dzięki wieży ciśnień skończył się deficyt wody, a nowa stacja trafo zabezpieczyła dostęp do energii elektrycznej. Rozbudowa i ciągła modernizacja pozwoliły na przejście do grupy większych ogrodów zoologicznych. Udało się uratować otoczenie i małą architekturę Sowińca, czyli Kopca Józefa Piłsudskiego, a sam kopiec wzmocnić systemem korzennym krzewów. Muszę podkreślić wybitną pomoc posła Józefa Raźnego[6] przy tych ostatnich działaniach. Potem pracowałem na kierowniczych stanowiskach w Instytucie Kształtowania Środowiska, Peweksie i – ponad 10 lat – w Krakowskiej Spółdzielni Cukierniczej z 300-osobową załogą. Mogłem we względnym dostatku utrzymać pięcioosobową rodzinę. W sumie przepracowałem 48 lat! Od roku 1989 działam aktywnie w Towarzystwie Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich, wchodząc do zarządu i w końcu nim kierując. Od 2008 roku moją życiową pasją stało się ratowanie Cmentarza Łyczakowskiego. Dzięki udanej środowiskowej współpracy udało się osiągnąć imponujące rezultaty w odniesieniu do naszych możliwości. W 2021 roku, mając 93 lata, doszedłem do wniosku, że należy zrezygnować z kierowania zarządem krakowskim TMLiKPW. Korzystam z okazji tej rozmowy i dziękuję wszystkim za okazane mi wyrazy życzliwości i uznania. A memu następcy, którego bardzo wysoko oceniam, prezesowi Leszkowi Popławskiemu, i zarządowi – dalszych sukcesów.

 

Serdecznie dziękuję za rozmowę, życząc kolejnych sukcesów w pracy na rzecz TMLiKPW!

 



[1]    Bronisława z Dziubińskich Czerny, z zawodu nauczycielka muzyki, ur. 17.01.1865 r. we Lwowie, zm. 9.02.1939 r. we Lwowie.

 

[2]    Stanisław Maczek jako dziecko bywał w Wielkich Oczach u swego wuja, o czym pisze w swych wspomnieniach. W 1939 r. stoczył zwycięską walkę w Krakowcu, 10 km od Wielkich Oczu, w drodze ze swym oddziałem do Lwowa (informacja od p. Krzysztofa Dawida Majusa, autora książki Wielkie Oczy. Studia z dziejów wieloetnicznego galicyjskiego miasteczka, Południowo-Wschodni Instytut Naukowy w Przemyślu, Przemyśl 2013).

 

[3]    Stanisław, ur. w 1906 r. we Lwowie, zm. w 1976 r. w Kapsztadzie.

 

[4]    Jadwiga, ur. 28.11.1897 r. we Lwowie, zm. 4.10.1983 r. w Gliwicach.

 

[5]    W tamtym czasie skala ocen różniła się od obecnej: 5 – było najniższą oceną, a 1 najwyższą.

 

[6]    Józef Raźny (1915–1976), rzemieślnik krakowski, działacz Stronnictwa Demokratycznego w Krakowie, wieloletni przewodniczący oddziału krakowskiego SD, poseł na Sejm PRL II, III i IV kadencji.