|
|
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Kontakt ul. Piłsudskiego 27, 31-111 Kraków cracovialeopolis@gmail.com ![]() |
ROZMOWYWszystkie | 1995 | 1996 | 1997 | 1998 | 1999 | 2000 | 2001 | 2002 | 2003 | 2004 | 2005 | 2006 | 2007 | 2008 | 2009 | 2010 | 2011 | 2012 | 2013 | 2014 | 2015 | 2016 | 2017 | 2018 | 2019 | 2020 | 2022Sortuj alfabetycznie | Sortuj numerami Z Krystyną Czajkowską rozmawia Janusz M. Paluch[2/2004]
W latach pięćdziesiątych prof. Stanisław Pigoń wydawał „Pisma wszystkie Aleksandra Fredry”. A wie pan, że dzisiaj przypada 34. rocznica śmierci Profesora?... Przy opracowywaniu jednego z kolejnych tomów okazało się, że niezbędne są autografy Fredry, które znajdują się we Lwowie. To był rok 1958. Prof. Pigoń otrzymał wówczas tę wiadomość od mieszkającego we Lwowie prof. Mieczysława Gębarowicza, o którym można by powiedzieć, że pełnił rolę ambasadora kultury polskiej w tamtym mieście...
Ja nazwałbym go raczej Wielkim Stróżem Dziedzictwa Polskiego... Ma pan rację... On był już wtedy po ciężkich przeżyciach, gdyż usunięto go z Ossolineum. Pozwolono mu pracować w muzeum etnograficznym... Ale on i tak utrzymywał ścisłe kontakty z lwowskimi archiwami. Śledził losy podworskich archiwów, zbierał wiadomości o ich losach. Z ówczesnego archiwum wojewódzkiego znajdującego się przy kościele oo. bernardynów otrzymał informację, że przywiezione zostały archiwa Szeptyckiego. Te materiały, po śmierci metropolity biskupa Andrzeja Szeptyckiego, zostały zabrane z katedry św. Jura do Charkowa, skąd – pewnie po wnikliwym sprawdzeniu – pod koniec lat pięćdziesiątych przywieziono je do Lwowa. Wśród tych archiwaliów znajdowała się m.in. bardzo bogata korespondencja Aleksandra Fredry. Szeptyccy w chwili wybuchu II wojny światowej w 1939 roku zdeponowali swoje archiwum z Przyłubic u grekokatolickiego metropolity, który był przecież bratem polskiego generała, a wnukiem Aleksandra Fredry. Prof. Pigoń stwierdził, że koniecznie trzeba tam pojechać. Sam był już w podeszłym wieku, zwrócił się więc z prośbą do Polskiej Akademii Nauk o wysłanie mnie do Lwowa w celu obejrzenia, ocenienia i opracowania tych materiałów. Na takie pismo prof. Pigoń mógł jednak pozwolić sobie dopiero po 1956 roku, kiedy to uhonorowano go Nagrodą Państwową. Ówczesny prezes PAN prof. Henryk Jabłoński zareagował dość szybko. Otrzymałam wiadomość, że natychmiast mam złożyć stosowne dokumenty celem otrzymania paszportu. I już w grudniu 1958 roku pojechałam na dwutygodniowe stypendium naukowe do Lwowa. To był mój pierwszy kontakt z tym miastem.
Dzisiaj Pani opowieść o trybie załatwiania paszportu brzmi wręcz nieprawdopodobnie! Ale przecież tak było! Czy ma Pani rozeznanie, ile wtedy osób docierało do Lwowa w celach naukowo-badawczych? Byłam drugą osobą delegowaną z ramienia PAN-u do Lwowa. Przede mną był prof. Zbigniew Goliński z Warszawy. Odprowadził mnie na dworzec kolejowy w Warszawie i żegnał w taki sposób, jakbym miała jechać na Sybir i nigdy stamtąd nie powrócić. Byłam przerażona! On wrócił ze Lwowa zdruzgotany całą sytuacją, jaką tam zastał. Jechałam najpierw do Brześcia, gdzie przesiadałam się na pociąg do Kijowa, a dopiero stamtąd miałam dotrzeć do Lwowa. Właśnie tam, w Kijowie, było moje pierwsze zetknięcie się z tamtym, jakże różnym od naszego światem. Oczywiście w Kijowie nic nie wiedzieli o moim przyjeździe, a przecież to oni mieli załatwić mi pozwolenie na korzystanie z lwowskich archiwów podległych Ministerstwu Spraw Wewnętrznych! Miałam ze sobą list od prof. Jabłońskiego, kłaniano mi się zatem w pas, bo przecież w sowieckiej strukturze prezes Akademii Nauk był drugim po Bogu! Wysłano mnie do Lwowa z obietnicą, że zezwolenie przyjdzie telegraficznie. I rzeczywiście przyszło!
Jak pani wyjazd odbierany był przez znajomych, wśród których – jak sądzę – nie brakowało tych, którzy przed dwunastoma laty, sami lub z rodzinami, opuszczali Lwów czy inne miasta zagarnięte Polsce przez Sowietów? Informacja o moim wyjeździe do Lwowa lotem błyskawicy rozeszła się po znajomych. Przyjmowałam wówczas masę gości, którzy przychodzili z prośbami o przekazanie listów, nawiązanie kontaktu z pozostałymi tam ludźmi. Między innymi nieżyjąca już Zosia Makowiecka z Warszawy, autorka kilku tomów „Kalendarium Mickiewiczowskiego”, dała mi lwowski adres swojej cioci, pani Heleny Makowieckiej. Rozmowy i spotkania z tymi osobami jeszcze przed wyjazdem – to był właściwie mój pierwszy kontakt ze Lwowem, tutaj w Krakowie i Warszawie. Chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego kresowego żywiołu zadomawiającego się między Odrą i Wisłą. Ale dzięki tym ludziom, rozmowom z nimi, jakże często wzruszającym, jechałam do Lwowa przygotowana – wydawało mi się – na wszystko...
I w końcu Pani pierwsze zetknięcie z miastem... To był, jak wspomniałam, wyjazd służbowy, na służbowym paszporcie, traktowano mnie więc dość poważnie. Dość wspomnieć, że ulokowano mnie w hotelu „George”. Ale też bardzo szybko zorientowałam się, że wciąż jestem pod „opieką”, pod jakąś kontrolą. Wiedziałam, że muszę zmylić opiekunów... Kiedy mi się to udało, pierwszą wizytę złożyłam właśnie pani Helenie Makowieckiej – chyba przy ul. Nabielaka... Ta wizyta zrobiła na mnie piorunujące wrażenie! Do dzisiejszego dnia pamiętam ją, tak jakby było to wczoraj! Dzwonię do mieszkania. Długo nikt nie otwiera drzwi. Po chwili wychodzi pani Makowiecka, dość speszona... Dopiero, kiedy usłyszała, że jestem z Polski i przywiozłam jej list od Zosi z Warszawy, wszystkie uprzedzenia w jednej chwili prysnęły! Zostałam bardzo serdecznie przywitana... Weszłyśmy do mieszkania. Wprowadziła mnie do pokoju, a tam obrazek zupełnie jak z XIX wieku! Przy okrągłym stole siedzi grupa wystraszonych dzieci... Ktoś niespodziewanie dzwonił do drzwi, ktoś zupełnie im obcy naraz wchodzi do pokoju... Okazało się, że przyszłam w trakcie tajnej lekcji historii Polski! Pani Makowiecka bowiem udzielała dzieciom lekcji historii Polski, uczyła języka francuskiego, religii, przygotowywała dzieci do pierwszej komunii świętej. Ten pokój, ten półmrok w nim panujący, abażur wiszący tuż nad okrągłym stołem i te dzieci siedzące cichutko jak trusie na jakichś zeszytach, które pochowały w panice przede mną.... Pani Helena opowiadała mi, że kiedyś przywieźli do niej chłopca z kołchozu aż spod Stanisławowa, z prośbą o przygotowanie dziecka do komunii świętej, pokazała mu krzyż, a ten zapytał ją: kim jest ten człowiek na krzyżu... Tych ludzi trzeba było wszystkiego od podstaw uczyć, bo nawet w domu, między sobą, bali się rozmawiać o religii. Od nieżyjącej już pani Romy Lankoszowej otrzymałam prośbę, abym koniecznie odwiedziła we Lwowie panią Anulę Mysłakowską. Przed wojną obie były uczennicami prof. Karoliny Lanckorońskiej, studiowały historię sztuki. Pani Lankoszowa powiedziała mi: – Ja nie znam adresu, ale Anulę znajdziesz na pewno w kościele. – Tak więc poszłam do kościoła...
Katedry rzymskokatolickiej? Tak. Ale w 1958 roku czynne były jeszcze trzy kościoły: katedra, gdzie proboszczem był o. Rafał Kiernicki; kościół św. Marii Magdaleny, gdzie pracował ks. Hałuniewicz, i kościół św. Antoniego przy ul. Łyczakowskiej. Gdy przyjechałam do Lwowa rok później, kościoła św. Marii Magdaleny już nie było. Zamknięto go i przerobiono na salę koncertową. Tak więc wchodzę do zakrystii katedralnej, a tam niesamowity ruch! Mnóstwo kobiet czymś zajętych, chodzą, rozmawiają o zbliżających się świętach Bożego Narodzenia, zbierają intencje mszalne... Nikt na mnie nie zwraca uwagi. Nagle jestem świadkiem takiej sceny. Jedna z pań pyta, głośno krzycząc: – Ludzie, powiedzcie mi kiedy w 1959 r. będzie Popielec?! – I tak zaczepiała wszystkich. Zbywano ją... – A po co to wam wiedzieć? Toż to dopiero Boże Narodzenie będziemy obchodzić! – Podeszła też do mnie: – Proszę pani, ja przyjechałam spod Winnicy. Ludzie mnie prosili, żeby dowiedzieć się, bo my nie mamy kontaktu z kościołem, my sobie sami musimy ułożyć kalendarz, kiedy przypada rzymskokatolicki post, to wtedy będziemy wiedzieli, kiedy wypadają święta wielkanocne. – Wtedy wyjęłam z kieszeni kalendarzyk i jej dałam. Ona dosłownie po rękach mnie całowała! Polski kalendarz w tym czasie był dla nich nieosiągalny. A w katedrze na tablicy ogłoszeń wisiał kalendarz pisany ręcznie... Czerwonym atramentem były zaznaczone święta zarówno rzymsko- jak i grekokatolickie. Wtedy zorientowałam się, że grekokatolicy nie chodzą do cerkwi prawosławnej, ale do kościoła rzymskokatolickiego. Później opowiadał mi o. Rafał Kiernicki, że nie tylko wierni, ale i kapłani grekokatoliccy, którzy działali w całkowitym utajnieniu, ci, którzy nie przystąpili do prawosławia. Podobno jeden z nich pracował jako woźny w Ossolineum. Ale przychodzili do katedry, siadali w ławkach i nawet spowiadali wiernych. Ojciec Rafał miał kłopoty z tego powodu, że udziela im w świątyni rzymskokatolickiej schronienia. Ale we Lwowie były świątynie i byli księża. Opowiadał mi prof. Gębarowicz o Krzemieńcu. Tam nie było księdza, Polacy zorganizowali jednak komitet przykościelny i mogli zbierać się w każdą niedzielę w kościele na modlitwy. Kiedyś w Wielki Piątek, po Drodze Krzyżowej i Gorzkich Żalach, ktoś postawił krzyż w konfesjonale... Ludzie, którzy całe lata nie mieli okazji przystąpić do spowiedzi, natychmiast ustawili się w kolejce do konfesjonału i spowiadali się... To taki wstrząsający obraz! Jak wróciłam ze Lwowa do Krakowa, wtedy dopiero pomyślałam sobie, w jakich my żyjemy luksusowych warunkach! A Anulę Mysłakowską rzeczywiście odnalazłam w zakrystii. Ona bardzo ciężko pracowała w jakimś laboratorium chemicznym, myła naczynia. Była chora na reumatyzm. Jej bratu, Adamowi, udało się wyjechać do Polski, osiadł w Gdyni. Potem ściągnął schorowaną Anulę. Zmarła w domu opieki pod Gdynią.
Proszę opowiedzieć o pracy w archiwum. Przecież tam również nie mogło obyć się bez kłopotów. Rzeczywiście. Miałam trudności z dostępem do niektórych archiwaliów. Mieli takie powiedzenie: to nie po waszym temacie. Oni nie mogli zrozumieć, było to dla nich wręcz podejrzane, że ja się interesuję Fredrą, a chcę mieć dostęp do archiwów Szeptyckich. Musiałam im zrobić wykład genealogiczny i wykazać, że arcybiskup Szeptycki był wnukiem naszego dramatopisarza Aleksandra Fredry. To ich przekonało, ale już znacznie gorzej było przekonać ich, by udostępnili mi archiwum Leona Sapiehy. Tu sięgnęłam po argumenty, że obaj z Fredrą byli członkami Wydziału Stanowego, a także zaangażowani w budowę kolei krakowsko--lwowskiej... Mimo kłopotów wszystko, co potrzebowałam, udało mi się z tych archiwów wyrwać! Poza tym była to praca katorżnicza. Nie było mikrofilmów, nie było ksero... Ja całe to archiwum w rok przepisałam ręcznie! Gdy przejeżdżałam w Medyce przez granicę z tymi niezliczonymi zeszytami zapisanymi ręcznie, później przysyłano specjalnego urzędnika, który usiłował przejrzeć moje zapiski. Ale on był takim specjalistą, że nie potrafił rozróżnić moich notatek od rękopisu Kaczkowskiego, który na czyjąś prośbę miałam dostarczyć do Ossolineum we Wrocławiu. A jak zobaczył, że są tam notatki w języku francuskim i niemieckim, to z szacunkiem stwierdził: to wy pewnie „docient”..., co mnie rozśmieszyło.
Poznała Pani we Lwowie szereg dzisiaj już legendarnych postaci stanowiących dla Polaków swoiste koła ratunkowe. Taką postacią numer jeden ówczesnego Lwowa był o. Rafał Kiernicki. Dla mnie po latach było wielkim zaskoczeniem, że ten ksiądz, który był tak zapracowany, całymi dniami siedział w konfesjonale i spowiadał ludzi, tak schorowany – opowiadano o jego opuchniętych nogach, że ledwo chodzi, szykanowany, pozbawiano go możliwości pracy jako duchownego – potem działał jeszcze jako biskup i był w stanie – dzięki Bożej pomocy – to wszystko przetrwać! Kilka razy z nim rozmawiałam. Opowiadał rzeczy wstrząsające. Przyjeżdżali do niego ludzie z odległych stron Rosji. Oni zbierali pieniądze, oszczędzali urlop i kiedy już mogli, jechali do niego całymi rodzinami, np. spod Władywostoku! Właśnie stamtąd przyjechała kiedyś do niego cała wielopokoleniowa rodzina zesłańców polskich, którą chrzcił, udzielał ślubów, może nawet bierzmował... Ludzie przez kilkanaście lat nie mieli kontaktu z kościołem, kapłanem, Polską... To są jego słowa: „Miałem ochotę przed nimi uklęknąć, tak wytrwali w przywiązaniu do narodowości i religii. I takie godne życie prowadzili na zesłaniu”. Ojciec Rafał był właściwie pionierem ekumenizmu. Mówimy przecież o wydarzeniach jeszcze sprzed II Soboru Watykańskiego. Ja byłam zachwycona widząc w katedrze unitów i rzymskich katolików, że potrafią razem się modlić, że taka zgoda... Ale to był pozór, bo w kontaktach z ludźmi wyczuwałam, że konflikt polsko-ukraiński w nich tkwi, tli się przyprószony popiołem. Czuło się wzajemną nieufność i to nawet na terenie kościoła... Ale nie u ojca Rafała. On był bardzo ekumeniczny. Pokazał mi kiedyś zwykłą puderniczkę. Niech pani patrzy – mówił – w tej puderniczce przenosimy komunię świętą dla chorych do szpitala. Takie zwykłe puderniczki święcił i przekazywał wtajemniczonym kobietom. Opowiadał też, jak był wzywany do szpitala do umierających, w czym pomagały pielęgniarki katoliczki i unitki: – Dostaję kitel lekarski, wszyscy wokół myślą, że ja jestem lekarzem, a ja chorego zaopatruję na śmierć. Dla mnie było też wielkim zaskoczeniem, że kobiety były dopuszczane do roznoszenia komunii świętej! Ale to było jedyne wyjście, on nie był w stanie obsłużyć wszystkich. Prof. Gębarowicz – ja tyle mu zawdzięczam! To on oprowadzał mnie po Lwowie! Dopiero w ostatnim tomie, za jego zgodą, mogłam mu podziękować za współpracę. Do niego co miesiąc ustawiały się kolejki ludzi, których wspierał. Wtedy też była bieda. Dwa dni mojej diety to była miesięczna emerytura! Profesor zajmował dwa pokoje wypełnione starymi, zabytkowymi meblami. Przychodziła do niego codziennie dr Maria Chmielowska, która pracowała kiedyś z nim razem w Bibliotece Baworowskich. Ona się opiekowała Profesorem, przygotowywała mu posiłki, była do niego bardzo przywiązana. Profesor opowiadał, że został we Lwowie świadomie, by pilnować polskiego dziedzictwa. Opowiadał, że na początku lat pięćdziesiątych odbywał się nad nim sąd w teatrze. Sądzony był jak jakiś szpieg, szkodnik kultury... To było dla niego okropne przeżycie... Nie mogę sobie darować, że po powrocie do Krakowa nie opisałam tych długich rozmów z prof. Gębarowiczem. W jego mieszkaniu w dniu imienin profesora 1 stycznia 1959 r., poznałam też ucznia prof. Weigla, prof. Henryka Mosinga. Był on cenionym przez władze sowieckie mikrobiologiem. Zawsze wysyłali go w miejsca, gdzie wybuchały epidemie. Wykorzystywał te podróże do wyszukiwania polskich rodzin. Poznałam dziewczynę polskiego pochodzenia, którą on sprowadził do Lwowa, aby była bliżej Polski. Nikt nie wiedział, że był kapłanem. Wyświęcił go podobno kardynał Karol Wojtyła. Prof. Mosing mieszkał w instytucie na ostatnim piętrze i nikt się nie orientował, że on tam codziennie odprawiał mszę świętą. – Kiedyś zaprowadzono mnie do mieszkania wdowy po dyrektorze biblioteki Uniwersytetu Lwowskiego, pani Biernackiej. Mieszkała razem z bazylianką, zakonnicą, która pracowała jako pielęgniarka. Proszę sobie wyobrazić, że w tym mieszkaniu wypiekano opłatki i hostie, które były rozprowadzane po całej Rosji. Robiły to całymi dniami, a wszystko oczywiście owiane było tajemnicą.
Spędziła Pani we Lwowie święta Bo-żego Narodzenia. Jak Pani wspomina tamte święta? Ach! To był dziwny dla mnie czas. Przecież przybyłam tam podczas adwentu. Każdego rana wychodziłam z hotelu i portier musiał mi otwierać drzwi... Za każdym razem dziwił się, co ja tak wcześnie wychodzę. Nie mogłam mu przecież powiedzieć, że idę na roraty. Kościół był zawsze pełen ludzi. A jak pięknie śpiewali! Jedni żegnali się krzyżem łacińskim, inni grekokatolickim... Widać było, że są w kościele dwie nacje. A msze święte trwały bardzo długo, bo jeden tylko ksiądz rozdawał komunię świętą. Polskie święta ze śpiewaniem kolęd odbywały się potajemnie. Wprowadzona zostałam do jakiegoś mieszkania przez Anulę Mysłakowską. Kolędy śpiewano w pokoju od podwórka, przy szczelnie zasłoniętych oknach, żeby nie było wiadomo, skąd mogą dobiegać głosy śpiewających nie dość, że po polsku, to jeszcze pieśni religijne. Spotkałam tam panie Stankówny – jedna z nich pracowała w archiwum, ale tam się nigdy nie znałyśmy. Trzeba było wykazywać wiele ostrożności, by nikomu nie zaszkodzić.
Bywając w ówczesnych republikach radzieckich, dziwiłem się zawsze tej nadmiernej ostrożności. Nie docierało do mnie, że w naszym kraju było aż tyle wolności. A może to był przejaw młodzieńczej naiwności? Czy Pani zetknęła się we Lwowie z jakimiś szykanami ze strony policji czy tamtejszej bezpieki? Tak, ale nie mnie to bezpośrednio dotyczyło. Pewnego dnia wracam do hotelu „George”, a tam już od progu woła do mnie jakiś młody człowiek z wyraźnym amerykańskim akcentem. Przedstawił się jako dziennikarz amerykański, oczywiście polskiego pochodzenia, któremu jako pierwszemu udało się dotrzeć do Lwowa. Krzyczy na cały hotel, że właśnie udało mu się porozmawiać z o. Rafałem i czy ja nie zechciałabym również porozmawiać. Odciągnęłam go na bok i zestrofowałam, że się tak nie afiszował tą rozmową z o. Rafałem, a ja nie będę mu udzielała żadnych informacji, bo pracuję tu naukowo i mam zamiar skończyć to, co robię. I pouczyłam go, by postępował w taki sposób, by nikomu nie zaszkodzić. Nie wiem, na ile to, co powiedziałam, było skuteczne, czy zrozumiał, co do niego mówiłam. On przecież przyjechał do nas z innego świata! Na drugi dzień polski Lwów zmroziła informacja, że o. Rafał został zatrzymany. Bez wątpienia przyczyną była ta rozmowa. Na szczęście, ku radości wszystkich, po przesłuchaniu o. Rafał wyszedł na wolność. Wie pan, Polacy byli wtedy bardzo zżyci, bardzo solidarni. Ojciec Rafał łączył ich, konsolidował...
Dzisiaj nie ma we Lwowie Ojca Rafała, podobno nie ma też czego się bać, ale i Lwów, ten polski, który przetrwał tyle prześladowań, nie jest ani solidarny, ani zżyty. Szkoda! Serdecznie dziękuję Pani za rozmowę.
Krystyna Czajkowska, dr polonistyki, pracowała w Instytucie Badań Literackich PAN w Krakowie.
|