|
|
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Kontakt ul. Piłsudskiego 27, 31-111 Kraków cracovialeopolis@gmail.com ![]() |
ROZMOWYWszystkie | 1995 | 1996 | 1997 | 1998 | 1999 | 2000 | 2001 | 2002 | 2003 | 2004 | 2005 | 2006 | 2007 | 2008 | 2009 | 2010 | 2011 | 2012 | 2013 | 2014 | 2015 | 2016 | 2017 | 2018 | 2019 | 2020 | 2022Sortuj alfabetycznie | Sortuj numerami Z Prezesem Oddziału Stowarzyszenia „Wspólnota Polska” w Krakowie Zygmuntem Kolendą rozmawia Janusz M. Paluch[2/2002]
![]() To była zupełnie przypadkowa sytuacja. Przed kilku laty uczestniczyłem w Festiwalu Kultury Polskiej we Lwowie. Tuż przed wyjazdem na parkingu przy autobusie usłyszałem rozmowę. Starszy pan opowiadał aktorom Teatru Śląskiego z Katowic o bardzo ciężkich warunkach życia Polaków, szczególnie dotkliwych dla starych, samotnych i obłożnie chorych ludzi, którzy leżą w domu w koszmarnych warunkach, zdani właściwie na łaskę i niełaskę sąsiadów. Po powrocie do Krakowa zwróciłem się do Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej o bliższe informacje na temat warunków życia Polaków we Lwowie. W odpowiedzi przysłano mi ankiety na temat Polaków, ale prawdę mówiąc, niewiele z nich wynikało. Wiedzieliśmy przecież, że trudno jest tam wyżyć za 10 dolarów miesięcznie, bo tak w przeliczeniu wyglądała renta czy emerytura. Postanowiłem te informacje osobiście sprawdzić. W kilka osób pojechaliśmy do Lwowa i według tych ankiet zaczęliśmy ludzi odwiedzać. Dopiero wtedy przekonałem się, że to, co nam opowiadano, to jest nic w porównaniu z rzeczywistością! To, co zobaczyliśmy, przekroczyło wszelkie wyobrażenia! Jak ci ludzie żyją w zimie bez ogrzewania, bez elektryczności, często bez wody, nierzadko jedząc zaledwie kawałki chleba gotowanego na wodzie... Potworność! I wtedy zaczęła się ta akcja. Do Lwowa pojechała ekipa krakowskiej telewizji, która nakręciła film pokazywany później na antenie telewizji publicznej, i lawinowo zaczęły napływać pieniądze z całej Polski. Spontaniczność i hojność ludzi też przekroczyła nasze wyobrażenie! Ogromowi pracy wykonywanej przez zespół charytatywny pod Pana kierownictwem, nie podołałby często etatowy aparat osób zatrudnionych w różnych fundacjach. Jak to się Panu udało? Do tej pory nie mogę uwierzyć, że coś takiego mogło się udać. W naszym przypadku można dostrzec olbrzymią siłę, jaka tkwi w wolontariacie. Wolontariusze mają jedną ważną cechę. Kiedy się angażują, to rzeczywiście całym sercem i z przekonania. Ja myślę, że w każdym z nas gdzieś tam głęboko tkwi świadomość, że należy bezinteresownie pomagać ludziom. Zdaję sobie też sprawę, że nie każdego byłoby stać na to, by tak bez reszty oddać się tej pracy, którą w naszym zespole charytatywnym wykonuje jakieś dziesięć osób. A praca jest nieprawdopodobnie angażująca, bo trzeba opracowywać cały czas ankiety, przygotowywać wyjazdy i w końcu jechać, często w trudnych warunkach, i to nie tylko pogodowych. Przyjęliśmy też zasadę, że osobiście odwiedzamy ludzi, którym pomagamy. Przychodzimy do ich domów. To daje nam obraz i utwierdza o konieczności pomagania, a tym ludziom z kolei daje przeświadczenie, że ktoś o nich myśli i troszczy się. Tego nie mają w zwyczaju fundacje czy inne instytucje niosące pomoc. Poza tym nas od innych fundacji różni to, że my w całości przekazujemy pozyskane pieniądze. Wszelkie koszty, na razie, jesteśmy w stanie pokrywać z funduszy Oddziału Krakowskiego Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”. Są to zresztą wydatki minimalne. Tak więc śmiało mogę stwierdzić, że sprawność naszego działania jest stuprocentowa! W przypadku różnych fundacji jest to nieosiągalne, bo one – tak przynajmniej podają media – na pokrycie s w o i c h kosztów zużywają do 80% pozyskiwanych środków. W takich przypadkach jakakolwiek ich działalność mija się z celem. Nasza skuteczność wiąże się także z faktem, że w działalność naszej grupy charytatywnej zaangażowali się ludzie emocjonalnie związani ze Lwowem i Kresami. Ludzie doskonale znający i czujący tamten teren. Oni mają już pewne doświadczenie w organizowaniu pomocy, oczywiście w innej skali. Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich od dawna stara się pomagać Polakom na Kresach. Oczywiście korzystamy z doświadczenia tych ludzi. Bez ich pomocy nie wyobrażam sobie pracy naszej grupy. ![]() To też jest charakterystyczne, bo przychodzą do nas ludzie starsi, w podeszłym wieku, i wpłacają często po 10 czy 20 złotych. Ta ofiarność jest niesamowita! Liczba darczyńców przekroczyła już 5000 przez okres ponad trzech lat naszej działalności. Nasza gospodarka finansowa prowadzona jest bardzo profesjonalnie. Jesteśmy skrupulatnie i precyzyjnie rozliczani przez wydział finansowy naszego oddziału. Dla mnie jednak najważniejszy jest fakt, iż udaje się nam zachować ciągłość niesionej pomocy, pomimo że wpłaty na pomoc nie są jednostajnie wnoszone. Utrzymaliśmy stały kapitał bankowy, z którego na pomoc przeznaczamy obecnie odsetki i wpływy bieżące. Łatwo byłoby wszystkie te zebrane pieniądze w krótkim czasie rozdać i cała akcja pewnie by się skończyła. Dzięki tej racjonalnej gospodarce już przez trzy lata wspomagamy prawie 700 najbardziej potrzebujących osób. Otrzymują pomoc w wysokości ich emerytury. Odwiedzamy ich co kwartał. 250 osób wspomagamy we Lwowie, a na Kresach, w różnych małych miejscowościach, 450 osób. To jest nieprawdopodobne – kilka osób z komisji charytatywnej potrafi obsłużyć 700 osób! Opowiada Pan o wolontariuszach w Krakowie. Z tego, co wiem, dzięki działalności tej grupy ukształtowała się również grupa wolontariacka we Lwowie i innych miastach objętych przez was opieką. Z wolontariatem na Kresach jest znacznie gorzej. W Polsce nie poddaliśmy się sowietyzacji. W polskim społeczeństwie bezinteresowna działalność na rzecz drugiego człowieka – czyli wolontariat – zakorzeniona jest przede wszystkim przez Kościół. W każdej parafii taka pomoc była i jest udzielana. U nas wolontariat jest więc czymś zupełnie naturalnym. Na Ukrainie sowietyzacja poszła tak głęboko w każdej dziedzinie, że o czystym wolontariacie trudno tam mówić. Między innymi celem naszego działania jest właśnie wzbudzenie w tych ludziach umiejętności postrzegania słabszych i poczucia potrzeby niesienia bezinteresownej pomocy. Rzeczywiście, po części już się nam to udało. W naszej pracy znajdujemy bowiem oparcie w grupie osób, pozostającej w stałym kontakcie z ludźmi, którym niesiemy pomoc. Poza tym utrzymujemy kontakty z parafią św. Antoniego we Lwowie, gdzie pracują oo. Franciszkanie z Krakowa. Tam, przy klasztorze, pewne formy wolontariatu też przez lata pracy duszpasterskiej się wykształciły. Przekazujemy tam przede wszystkim dary w postaci lekarstw... Dzięki inicjatywie Pana Profesora powstała przy tej parafii, być może pierwsza na Kresach, polska apteka darów. Ale to zasługa głównie ojca Lizuna, który podchwycił pomysł i go zrealizował. W ostatnim czasie przekazywanie leków stało się kłopotliwe. Jechaliśmy kiedyś z transportem leków i ukraińskie służby graniczne nas nie przepuściły. W takiej sytuacji często wolimy zapłacić za lekarstwa na miejscu. Dla nas jest to łatwiejsze i tańsze. I bez kłopotów na granicy. Wasza pomoc skierowana jest do ludzi starszych. Mieszka jednak na Kresach cała rzesza Polaków, ludzi młodych, którzy pozostają bez pracy. Oni też potrzebują pomocy. Czy istnieje jakiś program, którego celem byłoby wzmaganie aktywności produkcyjnej tych ludzi, wzmaganie ich przedsiębiorczości? Każda pomoc, tym bardziej stała, działa w sposób demobilizujący. Nie jesteśmy zaangażowani w takie programy jako Oddział Krakowski Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”. W sposób świadomy adresujemy naszą pomoc do ludzi schorowanych i w podeszłym wieku. Warunkiem udzielenia pomocy jest ukończony 70 rok życia. Są to ludzie, którzy nie dają sobie już rady. Przecież nikt w tym wieku nie znajdzie sobie pracy. Mieliśmy pod opieką staruszkę w wieku 95 lat! Oczywiście nie jestem zwolennikiem dawania pieniędzy ludziom, którzy są w stanie je zarobić. Czasy nie są najlepsze, ale zawsze taki człowiek ma większe szanse niż ten schorowany i wypracowany. W najbliższym czasie ma się rozpocząć akcja pomocy rolnikom na Ukrainie poprzez zachęcanie ich do przyjmowania – a nawet kupowania – w trakcie reprywatyzacji ziemi. U nas jest to nie do pojęcia, ale tam ludzie nie chcą ziemi, którą mogą otrzymać za darmo. Są przyzwyczajeni do kołchozu i sami chyba nie wierzą, że będą potrafili na tej ziemi gospodarować. Następny etap to będą kursy rolnicze oraz pomoc w zakupie maszyn rolniczych. Podobna akcja była organizowana na Litwie, ale jak pan wie, nie można tu stosować żadnych analogii. Jakie zatem priorytety stawia przed sobą Oddział Krakowski Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”, którego jest Pan prezesem? Jeśli pozwolą nam fundusze, bez wątpienia chcielibyśmy włączyć się w działania wzmagające przedsiębiorczość wśród Polaków na Ukrainie. Jednak nasze priorytetowe działania wynikają z tego, że jesteśmy w Krakowie, mieście uniwersyteckim. Zatem nasze główne propozycje to letnie szkoły językowe i kultury polskiej. Organizujemy też specjalne kursy dla Polaków z Kazachstanu, którzy kiedyś będą repatriować się do Ojczyzny. Niedawno odwiedził Pan Polonię w Kanadzie, gdzie kwestował Pan na rzecz Polaków we Lwowie. Wiemy, że są to ludzie od nas zamożniejsi i w biedzie można na nich liczyć. Proszę jednak powiedzieć, czego oni – tam za Oceanem – oczekują od swojej Ojczyzny? Nie są to wygórowane oczekiwania. To są ludzie, którzy z reguły mają ustabilizowane życie. Nie cierpią biedy. Warunki życia w większości mają bardzo dobre. Mają pracę, nie nęka ich bezrobocie. To jest zupełnie inny świat! Oni łakną kultury polskiej. Do kraju – ze względu na odległości i koszty – przyjeżdżają najwyżej raz w roku. Oczekują zatem na wizyty teatrów, chórów, zespołów muzycznych czy kabaretów. Dla nich spotkanie z kulturą polską to święto! Są natomiast bardzo zaangażowani w pomoc Polakom w kraju. Przeprowadziłem tam cały szereg rozmów, uświadamiając tamtejszym działaczom polonijnym, że coraz bardziej poszerza się konieczność niesienia pomocy Polakom w Kazachstanie, na Ukrainie, Białorusi, Litwie – generalnie mówiąc na obszarze państw powstałych na bazie dawnego Związku Radzieckiego, ale i w Polsce, gdzie po repatriacji osiadają. W wyniku tych rozmów może dojść do tego, że pomoc płynąca ze świata zachodniego zostanie skoordynowana, a to dlatego, że dotąd dociera w nierównomierny sposób. Mówiliśmy już o tym w maju 2001 roku na Światowym Zjeździe Polaków w Warszawie. Spotykamy się z takimi przypadkami, że dana osoba otrzymuje pomoc z kilku źródeł, a ktoś inny, mniej zaradny, mniej przebojowy, nie dostaje żadnej pomocy. I choć każda organizacja bronić się będzie przed jakąkolwiek ingerencją z zewnątrz, to jednak dochodzi się do wniosku, że trzeba to wszystko skoordynować. Wniosek z mojej wizyty w Kanadzie jest taki, że Polacy na Ukrainie mogą liczyć na rodaków zza Oceanu. Polacy żyjący poza Ojczyzną są odmiennie traktowani przez prawodawstwo III Rzeczypospolitej. Weźmy przykładowo dwóch Janów. Jeden mieszka w Irkucku, drugi w Chicago. Jednego wojna rzuciła za Ocean, drugiego Stalin na „białe niedźwiedzie”. Obaj są Polakami i pragną otrzymać polski paszport. Ten z Chicago załatwi to w kilka tygodni. Jan z Irkucka... być może w ciągu kilku lat – jakąś iluzoryczną Kartę Polaka, choć niekoniecznie. Nasze państwo waży polskość tych Janów zawartością portfela. Czy to jest sprawiedliwe? Muszę się panu przyznać, że ja całej tej koncepcji nie rozumiem. Rzeczywiście jest tak, jak pan mówi. Ten Polak i ten Polak, i na miły Bóg, jak nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, że o pieniądze! Ten z Kazachstanu czy Ukrainy z czym przyjedzie? Zazwyczaj jest bez grosza... Natomiast ten zza Oceanu – czy przyjedzie, czy nie przyjedzie, to nas mniej interesuje, paszport dostanie. On niczego w zasadzie od Polski nie żąda. Jestem przekonany, że w chwili obecnej Karta Polaka dla rodaków – żyjących w Kazachstanie i innych regionach dawnego ZSRR – byłaby niesamowitą szansą i pomocą. Ale na jej realizację zaangażować trzeba bardzo duże finanse publiczne w budżecie państwa. Zgodnie z projektem Karty Polaka ten, kto z nią do Polski przyjedzie, ma zapewnione takie same prawa jak obywatel polski, czyli bezpłatną opiekę zdrowotną, prawo do bezpłatnego szkolnictwa – również wyższego, prawo do pracy. Krótko mówiąc – sprawa nie została załatwiona do tej pory, bo nie ma na to pieniędzy. Tak się usprawiedliwiają decydenci. Ale z drugiej strony... Po 1956 roku przyjechało do Polski ponad 250 tys. Polaków, a przecież nie byliśmy wówczas bogatszym państwem. W ostatnich latach w ramach repatriacji wróciło do kraju zaledwie 3 tys. Polaków. Liczby nieporównywalne, a my dmuchamy na zimne! To są obawy na wyrost. Niewiele ponad 10 lat temu nam również obawiano się dać paszporty na własność, bo jak mawiano, ostatni miał gasić światło... Paszporty mamy, chętnych do gaszenia światła brak, ulice się nie wyludniły. Jeśli ktoś będzie chciał do nas przyjechać, to czy to Polak, czy innej nacji, przyjedzie, znajdzie zatrudnienie „na czarno”, pomału zalegalizuje pobyt i ściągnie rodzinę. Znam przynajmniej kilka takich przypadków Rosjan, Ukraińców... Odnoszę wrażenie, że w naszym państwie nie ma woli do tego, by ten problem załatwić. Ja byłem w Kazachstanie. Rozmawiałem z naszymi rodakami w ich domach. Z tych rozmów wcale nie wynikało, że nastąpi jakiś exodus, że Polska się zawali, bo nagle zjadą dziesiątki tysięcy Polaków z Kazachstanu. Nie, takiej sytuacji nie ma i raczej nie będzie. Tam jest wiele rodzin z polskimi korzeniami, to już trzecie pokolenie! Oni by chętnie wysłali dzieci do Polski np. na studia. Nie wierzę w to, by masowo rzucali domostwa, dorobek życia, i przyjeżdżali do Polski. Z naszej strony jest to kolejny błąd w rozumowaniu i rzeczywiście brak dobrej woli. No a jakby przyjechało jeszcze 10 tysięcy ludzi, to co? Polska się zawali? Nie przesadzajmy! W Kazachstanie są dwie sprawy, które można załatwić i po części bardzo dobrze rozładować cały nabrzmiały problem. Rozmawiałem o tym podczas spotkania z premierem Buzkiem. Pierwsza sprawa wynikła podczas oficjalnej wizyty sejmowo-senackiej, w której uczestniczyłem. Z rozmów wynikło, że w Kazachstanie żyje jeszcze 600–700 Polaków, którzy sami zostali wysiedleni z Ukrainy do Kazachstanu przez Stalina w 1936 roku. Wówczas powstała myśl: dajmy im specjalne emerytury rzędu 25 dolarów miesięcznie. To nie są duże pieniądze. Gdy powiedziałem o tym premierowi, zareagował żywiołowo, mówiąc, że pomysł mu się podoba. Od spotkania minęły dwa lata. Jak się pan domyśla, efektu żadnego. Druga sprawa, o jakiej mówiłem, to stypendia dla młodych ludzi polskiego pochodzenia, którzy chcą podjąć studia, ale tam, w Kazachstanie. Byłaby to kwestia 20–30 dolarów miesięcznie. W Polsce angażujemy kwoty o wiele większe. Ci ludzie do Polski mogliby przyjeżdżać na drugi etap specjalistycznych studiów doktoranckich. Pozwoliłoby to na rozszerzenie pomocy i znaczne jej zintensyfikowanie. Jest to też kapitalny sposób na repatriację. Do Polski przyjeżdża już wyedukowany młody człowiek, który świadomie podejmuje decyzję o tym, gdzie będzie żył i pracował. Jeśli będzie chciał osiąść w Polsce, sam sprowadzi rodzinę. Nie będą potrzebne wtedy środki publiczne tego rzędu co dzisiaj. Na razie pozostało to również tylko w sferze pomysłów. Z przykrością muszę stwierdzić, że żaden rząd III Rzeczypospolitej nie zabrał się za ten piekący problem konstruktywnie. Wygląda to tak, jakby nikt w jego rozwiązaniu nie był zainteresowany. Oglądam te sprawy z bliska i bardzo się denerwuję, bo sam nic nie mogę zrobić, a przy dobrej woli urzędników byłyby to problemy do rozwiązania. Mieliśmy na to ponad 10 lat. Mierżą mnie te polityczne, urzędnicze przepychanki. Macham na to jednak ręką i zabieram się każdego dnia do pracy. Serdecznie dziękuję Panu Profesorowi za rozmowę. Od Redakcji: o r o b o c z e j realizacji akcji charytatywnej krakowskiej „Wspólnoty Polskiej” i udziale w niej członków TMLiKPW w Krakowie pisała w CL 4/01 dr Romana Machowska. |