Strona główna O nas Kwartalniki Rozmowy Sylwetki Słownik Archiwalia Publikacje Wydawnictwa
Kontakt

ul. Piłsudskiego 27,
31-111 Kraków
cracovialeopolis@gmail.com

Facebook

SYLWETKI

Wszystkie 1995 | 1996 | 1997 | 1998 | 1999 | 2000 | 2001 | 2002 | 2003 | 2004 | 2005 | 2006 | 2007 | 2008 | 2009 | 2010 | 2011 | 2012 | 2013 | 2014 | 2015 | 2016 | 2017 | 2019 | 2022
Sortuj alfabetycznie | Sortuj numerami

CZAS PRZESZŁY – NIEDOKONANY

[1/1997]

Witold Szolginia (profilem) wśród dzieci zespołu „My – Szesnastka” z Nowego Sącza. Warszawa 1995. Po prawej Jerzy MasiorWITOLD SZOLGINIA, dr hab. inżynier architekt, emerytowany docent w Instytucie Gospodarki Przestrzennej i Komunikacji w Warszawie, zmarł 30 czerwca 1996, spoczął na Cmentarzu Powązkowskim. O tej bolesnej stracie donieśliśmy w CL 4/96.
Urodził się w 1923 r. we Lwowie, tam też ukończył VI Gimnazjum im. S. Staszica, a studia architektoniczne na Politechnice Krakowskiej. Był autorem wielu prac z dziedziny urbanistyki i architektury, jednak Jego szczególną pasją i zasługą są i pozostaną książki, publikacje, wiersze i audycje radiowe oraz rysunki na temat Lwowa, jego historii i kultury.
Poniżej publikujemy bardzo osobiste wspomnienie o „Tolu z Łyczakowa”, nadesłane nam z Nowego Sącza przez dra Jerzego Masiora, lekarza, poety i działacza, przyjaciela Zmarłego.

* * *

... I tych, co już nie tęsknią – do tęsknoty
zmuszać,
I tych, którzy nie wiedzą – do tej wiedzy
zmuszać,
Tych, co nie chcą pamiętać – pamięcią
dokuczać,
I tych, co już nie płaczą – znowu do łez
wzruszać.

To Hemarowe strofy, przytoczone przez Witolda Szolginię pod koniec VI tomu „Tamtego Lwowa” – dzieła Jego życia – książki dla nas lwowian jakże ważnej. Książki, w której jak w „pudełku wspomnień” pomieścił wszystko. Wszystko, co kochał, czym żył nieustannie. Zaistniał w latach osiemdziesiątych „Domem pod żelaznym lwem” – księgą domową niezwykłą, sagą lat nie tak dawnych, by nie żyli jeszcze ci, którzy zapamiętali...
Pisać, że Witold przebył od Łyczakowskiej 137 po dzień warszawskiego odejścia – drogę daleką i krętą, to banalne. Bowiem nie odległością i pokrętnością lat Jego życia trzeba mierzyć dzieło, jakie nam pozostawił, lecz pracowitością iście mrówczą, skrzętnością w gromadzeniu wiedzy o Mieście, które ukochał raz na zawsze, i niezłomną wytrwałością w realizacji postanowionych celów. Zagęszczenie tych cech u rodowitych lwowian zaiste niebywałe. Wszak ludek z nas nieustannie szumiący, niezbyt wytrwały, zdatny do fajerwerków ogromnych, jarzących, ale do mrówczej pracy...? A Witold zapamiętały w tworzeniu dzieła o Lwowie i dla Lwowa od najdawniejszych lat swojego żywota, trwał w nim koniecznością jakowąś, nieustannym wodzeniem pióra, spod którego wychodziły dzieła znakomite.
Wśród nich perli się łyczakowskimi porankami, zmierzchami i wszystkimi porami roku ów „Dom pod żelaznym lwem” – zbeletryzowany diariusz lat młodości, teraz już monumentum lwowskie, bez którego cała powojenna literatura tematu miałaby miejsce do wypełnienia. Zapewne obok, lub tuż po „Niebu w płomieniach” Witoldowego Mistrza – Jana Parandowskiego. „Dom” swoim ciepłym klimatem, nieustającą poezją prozatorskiego przecież tekstu, trzeba uznać za kontynuację. To nie naśladownictwo, a odkrywanie w innym czasie tych miejsc i ludzi, o których Mistrz Jan nie wspomniał. Inaczej płynął Jego czas.
Witold Szolginia był poetą. Nie znam Jego dzieł z zakresu planowania przestrzennego, urbanistyki i architektury, bo i takowych sporo popełnił, lecz stronice Jego leopolitanów, to poezja lotów niezwykłych: [...] Jesień wisi nad Łyczakowem obłokiem woni jabłek, gruszek i śliwek, płynącej od kolorowych, uginających się pod nimi straganów na placu Świętego Antoniego i od skrzynek, wystawionych przed owocarniami na uliczne chodniki. Miesza się z nimi inny, nieodłączny od jesiennej pory zapach – delikatne, ledwie wyczuwalne kadzidło dymów dalekich ognisk, przywiane z podmiejskich błoń i ogrodów, gdzieś tam od Krzywczyc i Pasiek [...]. Opis z pozoru prosty, lecz swą prostotą liryczną wypełniający lwowskiego, a już łyczakowskiego rodaka serdecznym ładunkiem emocji. Wzruszeniem z niekoniecznie skrywanymi łzami. Emanuje z „Domu”, jak i z pozostałych Szolginiowych tomów, z całego Jego dzieła, poezja ciepła, czerpiąca z lwowskich źródlisk i z Jego ulubionego potoku Pasieka, z brunów prawie rodzinnych Winnik i Pohulanki – wilgoć słonych łez na wersach, na słowach, jak krople majowego deszczu na listowiu Łyczakowskiego Parku – parku dzieciństwa Autora.
Dwa poetyckie tomy zasługują na uwagę szczególną. Są zapisem, przypomnieniem i jakby miniencyklopedią mowy naszej – bałaku. A choć to mowa szczególna, tak te „Krajobrazy syrdeczny” i „Kwiaty lwowskie” leciutko napisane, jakby od niechcenia, jak literacki obłok spływający na nas stamtąd, znad tamtego Miasta. Mimo panoszącego się na ich stroniczkach zamierzonego bałaku, czytelne to wszystko. A u wielu innych raczej z trudem. Zwłaszcza gdy muza wskakuje na koturny poezjowania, błądzi po metaforycznych meandrach. U Witolda tuwimowskie „kwiatowe” rymowanie pomaga i nastrojowi wiersza i odczytywaniu. Ale czyż Tuwim nie na miejscu? Czytelnik nieco filologicznie obyty może posądzić Autora o bałakowe słowotwórstwo. Może tak i jest, ale czyż bałak nie był gwarą żywą, wręcz gorącą? Na dodatek: sytuacyjną, jak żadna inna. Oto przykład pierwszy z brzegu: piosenka Hemara o akrobacie Musze i Teliczkowej, czy też Witoldowe zwrotki z wiersza o lwowskim bałaku:

O mowu rodzinna, o bałaku lwowski,
Dźwieńczy jak harmonia, jak metal
dzwunioncy
Na bruku kamiennym mojij Łyczakowskij,
To rozlewni wolny, to z szwungiem
pyndzoncy...

I tak dalej, i tak dalej. W kolejnych zwrotkach wyliczenie kipiących lwowskich „słówek”, tych bałakowych i innych. Okaże się niezawodnie, że to poetyckie abecadło wierszowego bałaku, to skarb dla językoznawcy mowy polskiej. Mowy kresowej, która odchodzi.
* * *
Są ludzie, którzy zapewne pragnęli, a życiem swoim i dziełem zasłużyli na lwowski spoczynek. Koniecznie pod tamtym niebem, na cmentarzu przy ulicy Piotra i Pawła. Gdzieś tam blisko Marii, Gabrieli, Seweryna, Artura, a może niedaleko strzaskanych kolumn i katakumb, gdzie Najwaleczniejsi. Między najbardziej swoimi. Ze znanych mi zapewne godzien był Łyczakowskiego Cmentarza Poeta Lwowa Henryk Zbierzchowski. Nawet Go do drogi na łyczakowskie zbocze wśród drzew szykowano. Wiem coś o tym, bom Jego zaniedbaną mogiłę w Krynicy po nowemu i godnie urządzał. I jest też łyczakowski cień dla Witolda Szolgini. W tamtym Jego Lwowie. Wierzę gorąco, że On tego chciał. Oto słowa, które nam jak testament pozostawił:

[...] I usłysz, Pani, jak wołamy:
Matko bezdomnych Twych lwowiaków –
Powróć nas znowu na Łyczaków. [...]

Czy mam jeszcze pisać dalej?

Jerzy Masior
Nowy Sącz, 14 lipca 1996