Strona główna O nas Kwartalniki Rozmowy Sylwetki Słownik Archiwalia Publikacje Wydawnictwa
Kontakt

ul. Piłsudskiego 27,
31-111 Kraków
cracovialeopolis@gmail.com

Facebook

SYLWETKI

Wszystkie 1995 | 1996 | 1997 | 1998 | 1999 | 2000 | 2001 | 2002 | 2003 | 2004 | 2005 | 2006 | 2007 | 2008 | 2009 | 2010 | 2011 | 2012 | 2013 | 2014 | 2015 | 2016 | 2017 | 2019 | 2022
Sortuj alfabetycznie | Sortuj numerami

NOSZĘ W SERCU LWÓW

[1/2010]

Opowieść o Danucie ­Haczewskiej

Beztroskie dzieciństwo, surowe zasady w szkole i wakacje na Huculszczyźnie, potem praca pielęgniarska, studia medyczne i działalność konspiracyjna to wspomnienia Danuty Haczewskiej z przedwojennego Lwowa. – Lwów to było wielkie serce – mówi lwowianka, która wiele lat temu przybyła pod Giewont.

Po wojnie wielu lwowiaków znalazło azyl w Zakopanem. Do nich należy Danuta Haczewska, która ze Lwowa wyjechała z końcem października 1945 roku. – Jechałam transportem uniwersyteckim w towarzystwie licznych naukowców i lekarzy – wspomina tamte dni. – Przekraczając granicę w Medyce wyszliśmy z wagonów i zaśpiewaliśmy Śliczna gwiazdo miasta Lwowa, Maryja. Potem rozległo się łkanie. Tak żegnaliśmy nasze ukochane rodzinne miasto – mówi z sentymentem.
Dziadkowie pani Danuty pochodzili z Kołomyi na Pokuciu. Tam też urodzili się rodzice mojej rozmówczyni. W niedługim czasie wszyscy przenieśli się do Lwowa. Dziadek Stanisław, szlagon pochodzący z bogatej ziemiańskiej rodziny, był adwokatem. – Był bardzo towarzyski i zjednywał sobie klientelę ze wszystkich warstw społecznych – opowiada lwowianka. – Pamiętam, że przez jego kancelarię przewijały się przeróżne typy. Żydzi w jarmułkach i lisiurach, Hu­culi w ludowych strojach i inteligenci. Umarł, gdy miałam cztery lata. Później przypominał mi go obraz, który wisiał w salonie we Lwowie. Przedstawiał dziadka siedzącego w saniach, w narzuconej szerokiej szubie i jadącego na polowanie. Sanie ciągnęły trzy rasowe konie, tzw. trojka. – Rodzice ukończyli studia handlowe i pracowali
w bankach. Ojciec w ­ostatnich latach na stanowisku prokurenta, czyli zastępcy dyrektora w Banku Polskim.

Szkolne lata
Danuta Haczewska lata dzieciństwa spędziła w centrum Lwowa. Razem z rodziną mieszkała w budynku Banku Polskiego przy ulicy Krasińskiego, na Górze Jacka, skąd rozpościerał się wspaniały widok na całe miasto. I tam mieszkali do wojny. – Właściwie to mieliśmy świetne dzieciństwo – mówi z uśmiechem. Natomiast z wielką niechęcią wspomina Szkołę Powszechną im. Tańskiej Hoffmanowej przy placu św. Zofii. – Byłam dzieckiem nieśmiałym, chorowitym i nigdy nie zgłaszałam się do odpowiedzi, co nie sprzyjało życzliwemu stosunkowi nauczycieli – dodaje. Później uczęszczała do gimnazjum sióstr Urszulanek i liceum. Miesięczne czesne wynosiło 60 zł. Wykładowcami byli przeważnie profesorowie Uniwersytetu im. Jana Kazimierza, z ks. Adamem Gerstmanem na czele. Wychowawczynią pani Danuty była matka Teresa Ledóchowska, bratanica błogosławionej Urszuli. – Poziom nauczania był bardzo wysoki. Do dziś większość z nas, niezależnie od zawodu, jaki wybrałyśmy, mówi dobrze po francusku, zna łacinę, jest rozkochana w języku polskim, literaturze i historii – stwierdza. W szkole Urszulanek obowiązywały surowe zasady. Dziewczyny chodziły w mundurkach, fildekosowych pończochach i berecie na głowie. Podczas ćwiczeń gimnastycznych musiały mieć szarawary z nogawkami poniżej kolan.
Pani Danuta należała do harcerstwa, które we Lwowie zorganizowali Olga i Andrzej Małkowscy. Uczestniczyła w zajęciach drużyny żeglarskiej. – W czasach gimnazjalnych skierowałam się też ku Młodzieży Wszechpolskiej – opowiada. – Chodziłam na konkursy krasomówcze organizowane przez młodzież narodową na Uniwersytecie Jana Kazimierza. W wielki dla Lwowa Dzień Wszystkich Świętych szliśmy ze sztandarami i pochodniami oddać hołd lwowskim Orlętom. Myślę, że moje zainteresowania polityczne wzięły się stąd, że mój ojciec nie ukrywał swoich poglądów prawicowych, a w czasie pierwszej wojny światowej brał udział w walkach 2. Brygady gen. Hallera. Z kolei dziadek był jednym z założycieli „Sokoła” w Kołomyi.

Wśród Hucułów
Wszystkie wakacje, razem z siostrą, pani Danuta spędzała na Huculszczyźnie lub w Gorganach. Wyjeżdżały z mamą lub babcią. – Zabierało się z domu ogromne kosze z pościelą i garnkami. Trzeba było samemu prowadzić gospodarstwo – opowiada. – Nie zapomnę nigdy pięknych widoków Czarnohory, rwących górskich potoków Prutu i Czeremoszu, zapachu storczyków na rozkwieconych łąkach, szumu gęstych lasów, barwnych jarmarków i głosów trombit na połoninach. Odeszło to na zawsze wraz z radosnym dzieciństwem – wspomina z żalem. Mała Danusia lubiła targi w Kołomyi. – To było widowisko ludowe. Huculi przede wszystkim sprzedawali tam swoje wyroby regionalne, ceramikę, kasetki inkrustowane koralikami. A wieczorami pięknie śpiewali. Pamiętam ich bogato zdobione odzienia: koszule haftowane krzyżykami, tkane zapaski u kobiet i czerwone spodnie u mężczyzn. I te ich kierpce – wspomina.

Początek wojny
W czerwcu 1939 roku Danuta Haczewska zdała maturę. Część wakacji – jak zwykle – spędziła na obozie harcerskim, a w sierpniu była w Podleśniowie na Huculszczyźnie, niedaleko Worochty. Z końcem miesiąca, wracając do domu, czuła już atmosferę niepokoju. Za kilka dni wybuchła wojna.
Z początkiem wojny Niemcy wysiedlili rodzinę pani Danuty z budynku Banku Polskiego. – Z żalem opuszczaliśmy to piękne miejsce – wspomina lwowianka. – Przeprowadziliśmy się na ulicę Nabielaka, położoną też w ładnej dzielnicy, ale to już nie to co na górze Jacka. Podczas wojny społeczeństwo bardzo się skonsolidowało. Wspólnie z sąsiadami zdobywaliśmy wiktuały, wspólnie nasze mamy gotowały kartoflankę z pęcakiem. Dzieliliśmy się wszystkim. Było biednie. Mama robiła pasztet z konia i tort z fasoli na sprzedaż. Ja pracowałam za marną pensję w szpitalu. Siostra chorowała na gruźlicę i trzeba było ją dobrze odżywiać – opowiada. – Nie ma takiego drugiego miasta w Europie, z którego mieszkańcy zostali przymusowo przesiedleni, a mimo to pozostała po nim legenda i wspomnienia na długie lata – dodaje.
Lato 1939 roku było ostatnim okresem beztroskiej młodości Danuty Haczewskiej. Już rankiem 1 września 1939 r. Niemcy bombardowali lotnisko na Skniłowie. W radiu ogłoszono, że na zachodnich rubieżach rozpoczęły się działania wojenne. Harcerze zostali wezwani do organizowania punktów pomocy dla żołnierzy, głównie kuchni polowych na dworcach kolejowych.

W wielonarodowościowym grodzie
Z dnia na dzień do Lwowa nadchodziły coraz groźniejsze wieści dotyczące działań wojennych. Wokół miasta zgrupowano siły doborowego wojska z generałami Sosnkowskim, Langerem i Andersem. 17 września dotarła druzgocąca wiadomość, że sowieci przekroczyli wschodnią granicę i szybko podążają w kierunku Lwowa. Pięć dni później wkroczyli do miasta. – W moich wojennych wspomnieniach był to dla mnie najtragiczniejszy moment – twierdzi lwowianka. – Masa żołdactwa, o często azjatyckich rysach, w brudnych i postrzępionych szynelach, z pepeszami uwiązanymi na sznurkach, z sierpem i młotem na czapkach, zalała nasze miasto. Ci straszni ludzie zaczęli rozbrajać naszych oficerów i żołnierzy, którzy często, chcąc uniknąć hańby, popełniali samobójstwo – mówi. W ten sposób zaczęła się pierwsza okupacja sowiecka.
Danuta Haczewska podkreśla, że przez dziesiątki lat we Lwowie – bez względu na przynależność narodową, kulturową czy wyznanie religijne – wszyscy byli do siebie życzliwie nastawieni. Było nam naprawdę dobrze w tym wielonarodowościowym grodzie – zapewnia. Później zaczęło się, tak jak wszędzie, donosicielstwo i prześladowania. Następnego dnia po wkroczeniu sowietów skomunizowani Żydzi na ulicach Lwowa urządzili pochód, maszerując z transparentami, na których widniały hasła: Śmierć Polsce, śmierć kapitalistom, niech żyje Związek Radziecki, niech żyje komunizm. Zapełniły się lwowskie więzienia – Łąckiego, Zamarstynowskie, Brygidki. NKWD, w którym większość pracowników stanowili Żydzi, rozpoczęło działalność wyniszczającą naród polski. Wiele antypolskich czynów wykonali też Ukraińcy – przypomina.

Pierwsze spotkanie z medycyną
Lwowskie szpitale zapełniły się rannymi. Pani Danuta wraz z koleżankami zgłosiła się do pracy w klinice. Swoją działalność pielęgniarską, która w konsekwencji doprowadziła do studiów medycznych, rozpoczęła w klinice prof. Tadeusza Ostrowskiego. – Był to jeden z szczęśliwszych okresów mojego życia. Byłam młoda i zapalona do pracy, szybko chłonęłam wiedzę. Lekarze byli do nas bardzo dobrze nastawieni – mówi.
Początkowo Danuta Haczewska miała pod opieką głównie te sale, gdzie przebywali polscy żołnierze. Później, za namową jednego z lekarzy, opatrywała rannych sowietów. W tej części kliniki było lepsze zaopatrzenie w medykamenty i środki opatrunkowe. – Przeniesiono mnie na sale rannych żołnierzy sowieckich. Zgodziłam się tam pracować pod warunkiem, że dostanę klucz do szafy z lekami, w które później zaopatrywałam polskich żołnierzy. Takie było moje pierwsze spotkanie z medycyną – wspomina.

Praca, nauka i konspiracja
Wojenne życie pani Danuty toczyło się między pracą pielęgniarską, studiami medycznymi i działalnością konspiracyjną. W okresie okupacji trzykrotnie zdawała na medycynę. W pierwszej kolejności przyjmowano Ukraińców i Żydów. Polscy studenci stanowili niewielką grupę. – Używając protekcji szpitalnych, osiągnęłam w końcu swój cel i w trochę spóźnionym terminie zaczęłam upragnione studia medyczne. Przyjęto mnie dopiero za trzecim podejściem, jesienią 1940 roku. W grupie byłam jedyną Polką. Początkowo z kolegami Ukraińcami stosunki były poprawne, choć chłodne – mówi. Wydział lekarski znajdował się na Uniwersytecie im Jana Kazimierza. – Mieliśmy wspaniałych przedwojennych profesorów, o sławnych nazwiskach, liczących się w Polsce i za granicą – opowiada. – Byli to między innymi Jakub Parnas, Tadeusz Ostrowski czy Adam Gruca. Zalecono, aby wykłady odbywały się w języku ukraińskim, którego ani profesorowie, ani studenci nie znali. Posługiwaliśmy się tylko językiem polskim, co początkowo nie powodowało specjalnych szykan.
Poza studiami medycznymi pani Danuta pracowała w Instytucie Bakteriologicznym profesora Rudolfa Weigla; produkowano tu szczepionkę przeciwko tyfusowi plamistemu. Instytut był pod zarządem Wermachtu.
Tuż po wtargnięciu Niemców do Lwowa, 4 lipca 1941 roku, aresztowano, a następnie na Wzgórzach Wuleckich rozstrzelano 44 lwowskich uczonych i członków ich rodzin. Największe straty poniosła medycyna, stracono 12 naukowców. Listę tych osób przygotowali ukraińscy nacjonaliści.
W sierpniu 1942 r. na dworcu we Lwowie D. Haczewska została zatrzymana przez gestapo. Miała przy sobie teczki pełne konspiracyjnych gazetek, biuletynów i komunikatów. Polecono jej przekazać te materiały koleżance z organizacji, której wizytówka znajdowała się między dokumentami. Pani Danuta została przewieziona do więzienia na Łąckiego, gdzie przebywała dwa miesiące. – W więzieniu spotkałam wielu niezwykłych ludzi, a wielką niewiadomą był mój sędzia Sommerer – twierdzi. Podczas przesłuchań nigdy mnie nie uderzył, nie groził i czułam, że nie zamierza mi zrobić krzywdy. Ostatnie przesłuchanie zakończyło się zwolnieniem. Sądzę, że do mojego zwolnienia przyczynił się profesor Weigl – dodaje. Po pewnym czasie wróciła do pracy w konspiracji, choć jako spalona nie była już dopuszczana do niebezpiecznych zadań. Po uwolnieniu z więzienia kontynuowała studia medyczne na tzw. Fachkursach, zorganizowanych przez Niemców. Program nauczania był zbliżony do przedwojennego. Mimo to dyplom lekarza, otrzymany po ukończeniu studiów, nie był respektowany przez żadną polską uczelnię.
W czasie okupacji niemieckiej narastał konflikt z Ukraińcami, którzy zamordowali kilku uczonych. Wśród nich znalazł się histolog prof. Bolesław Jałowy. Polacy nie byli dłużni i czasem zdarzały się odwety. W tym okresie dochodziło do masowych mordów ludności polskiej na Podolu, Pokuciu, a przede wszystkim na Wołyniu. – Był to też czas, kiedy na uczelni pojawili się Ukraińcy w mundurach SS, tzn. SS Dywizja Hałyczyna. Było niebezpiecznie, choćby z uwagi na to, że w piwnicach uczelni znajdowały się składy broni, a także drukarnie pism podziemnych. Nasi woźni i ich synowie należeli do konspiracji – opowiada dalej lwowianka.
Wiosną 1944 roku, w związku z nakazaną przez Niemców ewakuacją uczelni, zawieszono naukę. – Zaczęła się druga okupacja sowiecka – wspomina. Zapisałam się na trzeci rok medycyny. Represje wobec Polaków nie ustawały. Początkowo było dwadzieścia siedem osób, a potem nas przetrzebiono i zostało tylko dziewięć. Studenci byli wywożeni do Rosji lub przekraczali zachodnią granicę – dodaje.

Straciliśmy Lwów
Ze Lwowa Danuta Haczewska wyjechała z końcem października 1945 roku, prawie niczego ze sobą nie zabierając. Kilka półmisków, sztućce, portret dziadka. – Wtedy dla mnie te rzeczy nie miały większej wartości – mówi. – Teraz przede wszystkim żal mi książek oprawnych w skórę, które dostałam od babci. To wszystko przepadło u kolegi w Krakowie, u którego zostawiliśmy na przechowaniu. Po prostu straciliśmy domy, mieszkania, dobytek całego życia naszych przodków. A przede wszystkim nasz Lwów – mówi z żalem.
Pierwszym etapem podróży był Kraków. Tam rozpoczął się kolejny okres życia pani Danuty. Studia kontynuowała na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nie trwało to jednak długo. W 1946 r. została aresztowana przez UB i posądzona o przynależność do organizacji „Wolność i Niezawisłość”. – Więzienie śledcze przy Placu Inwalidów wykończyło mnie psychicznie. Przesłuchiwania przez oficerów radzieckich, próba wciągnięcia do UB, doprowadziły mnie do ciężkiej nerwicy – mówi.
Danuta Haczewska po zwolnieniu z więzienia przeniosła się do Wrocławia, gdzie kontynuowała naukę na piątym roku medycyny. Tam otrzymała dyplom lekarza.

Bukiety kwiatów
Wrocław był przesiąknięty atmosferą Lwowa. – Kiedyś wsiadałam do tramwaju i zobaczyłam konduktora Jasia, który we Lwowie grał w orkiestrze tramwajarskiej. Pamiętam, jak jeździłam na wykłady, wyskakiwałam przed Cmentarzem Łyczakowskim, bo stamtąd było najbliżej do uczelni. Wiosną dostawałam od Jasia bukiety świeżych kwiatów. Bardzo ucieszyliśmy się ze spotkania we Wrocławiu. Zatrzymał tramwaj przed domem, gdzie chciałam wysiąść, wziął moją dosyć ciężką walizkę i zaniósł na piętro. Tacy byli lwowscy chłopcy – mówi z sentymentem.

Pod Giewont
W Zakopanem pani Danuta znalazła się zupełnie przypadkowo. Po skończeniu studiów za odmowę zapisania się do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej i negatywną na ogół postawę wobec socjalistycznej rzeczywistości miała być skierowana do pracy w Bykowie, Głogowie lub Wołowie. Dowiedziała się jednak o wolnym miejscu w Zakopanem i pojechała do ministerstwa z prośbą o wysłanie jej na Podhale. Tu rozpoczynała swoją praktykę lekarską na pogotowiu. Później organizowała oddział pediatryczny. Pod Giewontem spędziła już pół wieku. – W Zakopanem jest mi bardzo dobrze, jestem zaprzyjaźniona z wieloma osobami, ale zawsze noszę w sercu Lwów – wyznaje na koniec rozmowy.